poniedziałek, 15 stycznia 2024

W pogoni zachodzącego Słońca cz. 1


Dzień 1. 26 sierpnia 2023. Oława-  Drezno - Bayreuth - Blechhammer

    Pierwszy poważny zagraniczny wyjazd motocyklowy. Tylko dokąd? Może Rumunia? A może najpierw sprawdzić się lokalnie, czyli Niemcy, Czechy, może Słowacja? Albo pójść szeroko po bandzie i wybyć na Nordkapp albo pojechać na wino do Portugalii? Takie rozterki towarzyszyły mi od maja do samego wyjazdu. Generalnie lubię mieć wszystko zaplanowane. Ale planowanie nie sprawdza się przy podróżach motocyklowych. Być wolnym jak ptak, i na siłę się ograniczać?
    Po wielu tygodniach rozterki finalnie padło na Włochy, idealnie południe, ale jak wyjdzie zobaczymy. Generalnie cel jest jeden - jechać dopóki będzie przyjemnie i zanim nie obsram zbroi.
    Kupione kufry Kappy, pobrane mapy offline, w głowie pojawia się szalony pomysł, że nie wiadomo którędy bedę wracał, więc na wszelki wypadek idę do ubezpieczalni i wyciągam Zieloną Kartę, przyda się jakbym miał jechać przez Albanię czy Bośnie.
    Dzień przed wyjazdem wjeżdzają na pełnej piździe nerwy, nie wierzę, że to się naprawdę dzieje. Postanawiam leczyć się starym sposobem, na stół wjeżdza czteropak browara i lulu. Śpię jak dziecko, budzę się około 4 nad ranem i wiem, że dzisiaj już nie zasnę. Zaczynam się krzątać w kuchni, szybka herbata i zbieranie gratów na stos. Czy aby na pewno wszystko wziąłem?? Znoszę pakunki na dół i przy pomocy wschodzącego słońca wrzucam wszystko na motor.



    Podczas pierwszych kilometrów mam uczucie ogromnego deja vu, przypomina mi się wycieczka odbyta rok temu. Wcześniej mały Romecik o pojemności silnika równej połowie kubka z kawą, teraz porządna, pełnoprawna maszyna. Cel? Taki sam, jechać i dobrze się bawić.
    Jadę autostradą A4 w kierunku Niemiec. Omijam Czechy widząc prognozę pogody, tak ciemne chmury nie napawają optymizmem. Lubię jeździć trasami które już pokonywałem, a wiec ciśniemy przez tunel na A4 w kierunku Drezna, jeszcze w przelocie standardowe tankowanie na ostatniej stacji w Zgorzelcu. Przez większość dnia pada. Pokonuję 670 km i decyduję się na nocleg w miejscowości Blechhammer. 17 ojro wydane na pole namiotowe i 240 ziko na paliwo. Po rozbiciu się na polu dowiaduje się że jestem bez łączności z bazą. Zarówno smsy jak i połączenia tel. są zablokowane, pozostaje jedynie WhatsApp.



Dzień 2. Blechhammer - Monachium - Garmisch-Partenkirchen - Innsbruck - Mazzin

    Budzę się przy odgłosach deszczu uderzającego o namiot. Poranna toaleta, szybkie śniadanie na kuchence gazowej i pakowanie. Niestety nie ma jak wysuszyć namiotu i innego szałatapajstwa, więc wszystko ląduje na motorku mokre. Jak wyschnie to wyschnie, jak nie, to wysuszymy jutro. Obserwując ołowiane chmury stwierdzam, że będę jechał tak długo na południe aż zobaczę promienie słońca. Startując z Blechhammer przejeżdzam przez Monachium i przypominają mi się opowieści ojca o kilkupasmowych autostradach, prawdziwych łąkach z betonu. Jako dzieciak nie dowierzałem w te opowieści, teraz mam okazję mknąć do przodu po takiej asfaltowej łące.
    Zatrzymuję się na stacji w Monachium - postanawiam, że nie bedę ściągał kasku do tankowania i płatności. Wchodzę na stację i wywołuję pewną scenkę. Jakaś gościówa w średnim wieku reaguje na moje wejście piskiem i zaczyna szybko rozmawiać z facetem przy kasie. Nie wiem o co chodzi, bo po niemiecku to ja ni w ząb, płacę za paliwo i wychodzę.  Po przepchnięciu motorka spod dystrybutora wchodzę ponownie na kawę i coś na do zjedzenia. Podchodzi do mnie Felicjana, mieszkanka Salvadoru. Przeprasza za wcześniejszą reakcję, ale opowiada że u niej w Salvadorze takie sceny - facet wchodzacy w kasku na stację benzynową - kończą się rabunkiem. Rozmawiamy kolejne kilkanaście minut, o jej życiu w Salvadorze, o przeprowadzce do Norwegii i i finalnie o zamieszkaniu w Niemczech. No i o mnie, o samotnej podróży, o Polaco loco jak mnie nazywa. Ja dopijam kawę, a ona odbiera jakieś jedzenie na wynos, żegnamy się. Dwóch ludzi których na chwilę przypadkiem złączył los. 
    W Garmisch Partenkirchen kupuję winietę na 10 dni, płacę o ile pamiętam około 6 euro. Następnie przelatuję przez Alpy, kieruję się na Innsbruck i nie dowierzam z tego co widzę spod kasku. Z powodu niskiej temperatury, mgły (a może chmury?) dosłownie przewalają się przez szczyty gór. Zieleń pastwisk jest imponująca. Austria to bardzo czysty kraj, widać jak bardzo dbają o zachowanie swoich dóbr naturalnych. Z tego powodu też bardzo uważam na lokalną policję, jak jest ograniczenie to staram się go trzymać.
    Po wjechaniu do Włoch postanawiam unikać drogich autostrad, zupełnym przypadkiem wbijam się na Passo di Pennes, przełęcz znajdującą się na wysokości 2200 m. To prawie tak jakbym wjechał na Rysy! Widoczki są piękne, ale niestety pogodę trafiam wyjątkowo podłą. Na lekcjach geografii dowiedziałem się, że na każde 100 m różnicy w wysokości temperatura spada o około 0,6 stopnia celsjusza. Nie wiem czy to prawda, ale pizgało niemiłosiernie. Byłem tak zgrabiały, że nawet nie zatrzymałem się na pamiątkowe zdjęcie. W takich warunkach też zjeżdzam, wspaniałe serpentyny na których tylko kusi żeby mocniej odkręcić manetkę gazu.
    Zjeżdzając na niziny przeżywam mały zawał, słyszę jakieś metaliczne stukanie. Zaczynam wyliczać w myślach co to może być, a może łańcuch o coś obija, lekki slalom w lewo, prawo żeby zdiagnozować usterkę. Hamuję, przyspieszam, ale nic, motor jedzie poprawnie. I w tym momencie zerkam w lewo, okazuje się, że źródłem dźwięków jest stojące stado krów - a konkretnie dzwonki przypięte do ich gardzieli. :D
    Przejeżdzam 490 km, z czego jakieś 450 w deszczu. Jest mi zimno, ale takich widoczków spod mojego kasku to ja się nie spodziewałem. Alpy są po prostu... przytłaczające. Wiedziałem, że to wysokie góry, ale to w jaki sposób dominują nad okolicznym krajobrazem jest po prostu niesamowite. I fakt, że jadę motorem bez dachu nad głową jeszcze bardziej potęguje to wrażenie, czuję się jak malutki żuczek. Dzisiejszy dzień był jednym z najbardziej wymagających - mokra nawierzchnia pokryta wodą, zimno w dłonie i stopy (brak sprzętu wodooodpornego) i głupia nadzieja, że jak tylko przekroczę Alpy to po południowej stronie będzie lepiej. Nie było...
    Nocuję w hotelu w miejscowości Mazzin, typowy pensjonat nastawiony na narciarzy. Z okna bardzo ładny widoczek, nie trzeba było dopłacać, był w cenie. W hotelu mam do dyspozycji bar, stól bilardowy i inne atrakcje, a wybieram ciepłe łóżko i sen po 21.


 
Dzień 3.  Mazzin - Padwa - Chioggia - Ravenna - Casientico
 
    Następnego dnia budzę się wcześnie, niestety za oknem nadal ulewa. Nadzieja na to, że po przekroczeniu Alp wkroczę do krainy Słońca finalnie umiera.
Schodzę na przepyszne śniadanie, w głowie zauważam, jak zróżnicowanie etnicznie jest załoga tego hotelu. Recepcjonistka ma azjatyckie pochodzenie, a szef kuchni jest ciemnoskóry. Po napchaniu się wspaniałościami zasiadam na motocyklu i zauważam pewną zmianę...


    Wcześniej liczyłem na to, że się przejaśni, za już za krótką chwilkę wyjrzy słońce. Że jeszcze tylko trochę i za tą górką to już na pewno będzie ciepło... No... :) Teraz jadę na pełnej wyjebce i wypinam pierś do przodu mijając cięzarówki ciągnące za sobą tumany wody. Chcecie mnie zmoczyć to proszę bardzo, ja już przestałem się przejmować. Zmierzam na południe, zaczynam odczuwać zmiany w temperaturze oraz wilgotności. Pomimo deszczu zaczyna być duszno. Zaczynam dopasowywać się do tego jak jeżdzą Włosi. Moja strategia trzymania się na uboczu odpada, po tym jak ciężarówka prawie nie spycha mnie z ronda. Od tego momentu postanawiam, że będę się wbijał na sam środek skrzyżowań, jechał przy wewn. częsci ronda itp.
    W Padwie odbijam na wschód, do miejscowości Chioggia prowadzi mnie piękna droga pośród Wód Adriatyku (Ponte Translagunare), zwiedzam lokalny port niezsiadając z motocykla, jest po prostu pięknie. Odczuwalna wilgotność znacznie wzrasta, a w powietrzu dominuje zapach ryb i glonów, zaczyna po prostu śmierdzieć. Postanawiam, że chciałbym się zatrzymać nad jakimś polem namiotowym nad Adriatykiem. To będzie moje drugie, po Bałtyku, morze w życiu. Znajduję kwaterę w miejscowości Casientico. Miejsce na polu wskazuje mi przyjazny 60 latek który na miejsce prowadzi mnie małym piździkiem. Na samym campingu brak turystów, wydaje się że obozują tutaj tylko Włosi. Na moje pytanie, Francesco odpowiada, że duża część Włochów posiada wykupione kwatery na długoterminowy wynajem i lato spędzają tutaj, jest znacznie przyjemniej niż kisić się w mieście. Po tej uwadze oglądając ich altanki i domki zaczynam zauważać, że uprawiają pomidory, mają TV i lodówki, urządzili się :) 
Ja też już w podróży załapałem swój rytm. Pakowanie się idzie błyskawicznie, tak samo rozstawianie namiotu. Jako że dzisiaj trafia się okazja i na polu namiotowym mam bar, to tam kieruję swoje pierwsze kroki. A obozowisko póki co wygląda tak.

Po raz pierwszy zapowiada się noc bez opadów, więc robię pranie i rozwieszam sznurek między dwoma drzewami do suszenia. Idę nad morze i pałaszuję pyszne lody, leżę na leżaku za który płacę 1 ojro. Jest przecudownie.

Dzień 4. Casientico -  wzdłuż trasy Adriatica -  camping Torre Cerrano koło Pescara
 
    Kolejny dzień jazdy na południe, rano przemyka mi przez głowę czy może nie warto skończyć w Anconie i spadać na prom do Chorwacji. Ale przekonanie siebie nie trwa długo. Przecież skoro motorek jechał cały czas i się nie popsuł, to czemu miałby się popsuć dalej? Trasę 350 km pokonuję w wieczność, jeżeli miałbym przetłumaczyć Adriatica na Polski to byłoby to "mnóstwo rond". O tak, rondo można spotkać właściwie co 2-3 kilometry co znacznie wydłuża przejazd. No ale ja się nigdzie nie spieszę, więc mi to pasuje. Przez większą część trasy, po mojej lewej stronie mam błękitne wody Adriatyku. Jeżeli ich nie widać, to wystarczy że stanę na chwilę na podnóżkach i już widzę piękny błękit. Pierwszy upalny dzień na motorku, okazuje się, że jest powód dlaczego większość advenczurów nie jeździ w czerni. Każdy postój kończy się tym, że szybko zmykam do cienia.
    Tutaj pewna dygresja odnośnie stacji paliw we Włoszech. W Polsce jesteśmy przyzwyczajeni, że na stacji wypijemy dobrą kawę, zjemy coś na ciepło czy kupimy coś do picia. We Włoszech większość stacji paliw jest samoobsługowa. Ot, przykładamy kartę przed tankowaniem. Z naszego konta pobierana jest kaucja 100 euro. Tankujemy ile chcemy i po odłożeniu pistoletu operator zwraca nam resztę. W teorii, w praktyce trzeba czekać nawet kilka dni jak tankujemy w weekend. System może i fajny, niestety dosyć upierdliwy dla motocyklistów, z tego względu że tankowania zamykały się w okolicy ~20, 25 euro. Przy dwóch tankowaniach w ciągu dnia mamy zablokowane na karcie 200 euro.
    Po drodze wstępuję do San Marino. Szczerze się przyznam, że przed moim wyjazdem nie wiedziałem, że San Marino jest w części kontynentalnej, myślałem, że to jakaś wyspa. Oglądając na własne oczy te wąskie uliczki i górzyste położenie zaczynam czuć pewne uznanie dla tutejszej drużyny narodowej, mając tak małą ludność grają jak równy z równym z reprezentacjami krajów jak Polska. W samym San Marino można wjechać kolejką linową na samą górę, ja odpuściłem bo nie chciałem się rozstawać ze swoją Hondą. Widok z góry pewnie byłby ładny, ale zza kierownicy Hondy też jest niczego sobie.


    Zatrzymuję się na polu campingowym w okolicy Pescary. Pan za ladą pozwala mi wybrać miejsce, mówi że dla aut czy przyczep są wyznaczone stanowiska różniące się opłatą w zależności od miejsca. Ale dla motorków nie ma takiej reguły, gdzie się Pan wciśniesz to tam się Pan rozbij. No i git, wybieram miejsce przy samym ogrodzeniu od strony morza. Witam się z moim nowym sąsiadem, na oko 55 letnim Georgem z Niemiec. Jest tutaj już 3 tydzień, spędza wakacje z wnukiem i bardzo sobie chwali leniwe nastawienie większości najmujących. Twierdzi, że większość Włochów woli miejsca lekko oddalone od morza ze względu na zacienienie, ale on lubi patrzeć na wodę. To akurat rozumiem.
    Rozbijając namiot natykam się na problem - ziemia jest tak ubita, że nie idzie wcisnąć śledzi. Moje próby widzi nowopoznany sąsiad i podchodzi z gumowym młotkiem, twierdzi że bez tego ani rusz.
    Po napchaniu brzucha wychodzę na plażę. Większość wypoczywających już z niej zeszła, zostało tylko kilka osób. Wchodzę do cieplutkiej wody, omywają mnie morskie fale. Jest przecudownie, siedzę w wodzie z dobrą godzinę i rozmyślam. O tym co już przeżyłem, a o tym co jeszcze mnie czeka podczas tej wycieczki. Wszystko dzięki 18 letniemu motocyklowi.

Dzień 5. Pescara - Bari - Durres
    Rano lekka panika, stan oleju był poniżej minimum. Pluję sobie w brodę, że nie wziąłem żadnych zapasów z domu. Przy odmeldowaniu się z pola pytam czy można gdzieś w okolicy dostać olej, facet twierdzi, że najlepiej spróbować w dużym markecie, tylko że otwierają dopiero od 9. Jest po 8, więc dziękuję i jadę. Centrum handlowe znajduję bez problemu, przyglądam się jak pracownicy przyjeżdzają do pracy. Większość jest podwożona przez swoich mężów/żony, zdumiewa mnie absolutny brak pośpiechu. Niektórzy palą fajeczkę na odchodne, buziaczek w policzek i leniwe wejście do budynku. Rzadki widok w Polsce. W środku okazuje się, że ten sklep z olejem to takie nasze bricomarche, kupuję coś z symbolem motorka na etykiecie i modlę się, żeby nie był potrzebny. (Nie był, przywiozłem go do domu :D)
    Dzisiaj większość słonecznego dnia spędzam na autostradzie, mam w końcu do złapania prom do Albanii! Czuję, że podróż wkracza w decydującą fazę, zdaję sobie sprawę, że tak daleko od domu to ja nigdy nie byłem. Zaczynają się lekkie nerwy czy aby na pewno wszystko się uda, trochę powątpiewam w całe te przedsięwzięcie i pytam siebie w duchu po jaką cholerę to ja się tutaj pchałem. Robi się naprawdę upalnie, zatrzymuję się na jednym z MOPów. Po chwili podjeżdza obok mnie stary GS, jak go obchodzę dookoła widzę, że rejestracja pochodzi ze stanu Kalifornia. Wygląda na to, że para emerytów ze Stanów podrózuje po Europie. Fajnie. Jeszcze się spotkamy, w samym porcie.
    Docieram do Bari na długo przed odjazdem promu, ale jestem bardzo niespokojny bo nie mam jeszcze biletu. Obawiam się, że okaże się że na dzisiejszy prom już nie ma miejsc i będę musiał wykombinować jakiś plan B. Do tego się naczytałem cholera opinii na google maps, że bardzo ciężko jest znaleźć kasę, że znajduje się daleko od terminalu/miejsca załadunku. Póki co rozglądam się za czymś do jedzenia oraz bankomatem, muszę być przygotowany na to że w porcie mogą akceptować tylko płatność gotówką.
    W końcu jadę do portu, trafiam na ogromny plac pełniący funkcję parkingu dla samochodów, ciężarówek i autobusów. Kasy już są otwarte, tego dnia do Durres, czy jak mawiają Włosi Durazzo, przeprawy oferuje dwóch przewoźników. W kasie kupuję bilet, okazuje się, że wcześniejsze obawy były zupełnie bezpodstawne. Pan w okienku nie bardzo mówi po angielsku, ceny zapisuje mi na karteczce. Pyta się czy chce "cabin", mówie że Si, bo cena zachęcająca. Niestety nie wiem tylko czy kajutę mam solo czy dzieloną z kimś, dowiem się na promie. Jest godzina 17, a prom odjeżdza... wróć. Odpływa o godzinie 23:30. Jadę do miasta na zakupy, ale jestem zbyt poddenerwowany na jakieś poważniejsze zwiedzanie. Jedyne co mogę powiedzieć, to to że krajobraz Włoch bardzo się zmienia przemierzając je z północy na południe. I zachowanie ludzi też, na północy można czuć austriacki ordnung, jest czysto i w miare zorganizowanie, na południu panuje większy chaos i bałagan. Co kto lubi. W końcu docieram do portu i zostawiam motor na parkingu, miła obsługa kieruje "motori", z charakterystyczym gestem trzymania kierownicy, pod dach, nie odmawiam.
    Na plac zaczynają się zjeżdzać najróżniejsze pojazdy, obserwuję jak pracuje obsługa portu. Dwóch gości ma na sobie odblaskowe kamizelki i kierują ruchem. A między nimi krąży trzeci, ubrany cywilnie. Początkowo myślałem, że to ich szef, bo też stara się kierować ruchem, ale coś mi nie pasowało. Po kilku minutach obserwacji rozgryzłem o co chodzi - ten trzeci był tam na doczepkę, liczył po prostu że parkujący auta coś mu skapną, jakiś drobny napiwek za pomoc w znalezieniu miejsca. Im bliżej do godziny odpłynięcia promu tym więcej zaczęło się pojawiać czarnoskórych, prawdopodobnie nielegalnych emigrantów z Afryki. Sprzedawali różnorakie śmieci, tanie powerbanki, jakieś świecące cuda dla dzieci. Przypominało mi to sytuację na polskich targowiskach w późnych latach 90 gdzie można było kupić przegrywane kasety czy perfumy spod pazuchy, postanawiam unikać tych gości. Jadąc na południe zastanawiałem się czy spotkam emigrantów, wszak media atakują nas obrazem wypełnionych pontonów czy łodzi. W Bari nie widziałem, możliwe że trzeba udać się bliżej Sycilii.
    O godzinie 21 pojawia się brygada 4 Węgrów, próbujemy chwile pogadać, ale oni nie mówią po angielsku, a ja po niemiecku. A nasze próby mówienia po polsko-węgiersku okazują się absolutną katastrofą. Jedyne co udaje mi się ustalić, że to grupka 4 lekarzy, mają klub motocyklowy w którym sobie wspólnie jeżdzą. Maszyny mają te same, wszyscy wierni marce BMW. Nawet stroje czy kaski są BMW, podziwiam wierność marce.
    Zaczyna się ściemniać, a do portu wjeżdza dwóch gości na starych Afrykach, nawet malowanie mają identyczne. Co ciekawe... wjeżdzają w krótkich spodenkach i japonkach. W porcie większość motocyklistów którzy czekają na prom raczej trzyma się blisko swoich maszyn. Natomiast ta dwójka sprawia wrażenie bardzo zaprawionych podróżników, zostawiają motory i idą do portowego baru na piwo. Po chwili witają się z resztą i dowiaduję się, że to dwóch Holendrów, którzy w podróży są już 6 tydzień. Wyruszyli od siebie przez Francję, Hiszpanię - planowo miało być Maroko, ale jeden miał jakieś problemy z dokumentami. Więc się rozdzielili, jeden pojechał z powrotem przez Francję i Włochy, a drugi jechał północną Afryką i wybrał prom na Sycylię. Spotkali się ponownie w Bari. Niesamowita historia, no nie?
    Historii było więcej, jak się dowiedzieli że jadę sam, początkowo myśleli że jestem częścią węgierskiej grupki. Zaczęliśmy gadać o naszych podróżach, o planach, ja mówiłem o tym, że podziwiam ich odwagę na tak długą podróż, oni znowu podziwiali moją odwagę, że tak długa jest moja pierwsza podróż zagraniczna, no i że solo na pierwszy wyjazd. Było bardzo miło, po chwili na stole pojawiła się talia kart i nauczyli mnie grać w tradycyjną włoską grę karcianą zwaną Scopa.
    No i wszystko fajnie, tak sobie czekaliśmy, a promu jak nie było tak nie było. Nie bardzo było kogo spytać, kasy były zamknięte, a parkingowi nie mówili po angielsku. Na placu zrobił się jakiś ruch, więc zapadła decyzja - ok jedziemy zobaczyć pod terminal co się tam dzieje. Wsiedliśmy na maszyny, każdy kask w ręce, kilku motocyklistów po paru piwkach. No i okazuje się, że zadziałała mentalność tłumu, załadunek pasażerów jeszcze się nie rozpoczął. Wracamy.
    Około 1 w nocy w końcu się zaczęło, przyszedł jakiś facet i powiedział że będą wpuszczać, ale mamy czekać bo motory ładują na końcu. Tutaj też pożegnałem się ze Stephem i Martinem. Okazało się, że też płyną do Durazzo, ale innym przewoźnikiem.

    Wjazd na prom był świetny. Kontrola dokumentów, tutaj muszę pokazać jakiś kwitek, tu mi coś wydają i nie mam gdzie tego schować, wszystkie kartki wymięte... No i w końcu jest, kierują na  rampę. Wjeżdzam i ustawiam się jako ostatni, stawiam motor na centralnej stopce i ufam, że go nie uszkodzą podczas przypinania pasami. Na dozór już nie mam siły, trzeba szukać kajuty.
    Po przejściu całego statku, kilkukrotnie i w wielu kierunkach, w końcu znajduję swoją koję. Dwupiętrowe łóżko, umywalka i lustro. To tyle, ale i tak się cieszę że się na nią zdecydowałem. Bilety na prom można kupić różne, przy najtańszym po prostu wpuszczają na prom i 9h na morzu spedza sie łażąć po pokładzie albo śpiąc gdzieś w kącie. Opcja z większą wygodą to do pakietu standard dokładają plastikowe krzesło ogrodowe, można sobie kimać i nawet posiedzieć. No i opcja moja, czyli dla burżuji - kabina. Czekam 30 minut po wejściu do kabiny czy aby nikt nie przyjdzie na górne łóżko, zamykam drzwi i lulu. Obawiałem się czy nie będzie bujało, ale spałem jak zabity.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

O zdjęciu w rzepaku

     Rok temu sezon motocyklowy zaczynałem w połowie maja. Bardzo chciałem zrobić zdjęcie nowego motocykla na tle rzepaku, żółte kwiaty bard...