wtorek, 13 lutego 2024

W pogoni zachodzącego Słońca cz. 2

Dzień 6. Durres - Szkodra
    Na promie wstaję o 6, ekscytacja nie pozwala spać dłużej. W kajucie jest dosyć chłodno, wychodzę na poranne słońce się rozgrzać. Przy okazji oglądam jak podróż spędza większość podróżnych, porozkładali się w najróżniejszych zakamarkach promu, najbardziej okupowane są sofy w kawiarniorestauracji. Zamawiam esspresso, co ciekawe obsługa też nie bardzo mówi po angielsku.
    Podziwiam widoki za burtą, na horyzoncie majaczą małe łodzie, a więc podejrzewam że jesteśmy w miarę blisko wybrzeża Albanii. Co ciekawe na otwartym pokładzie nie znajduję ani jednego kosza na śmieci, to pewnie ten słynny recykling o którym mówił Ricky z Chłopaków z Baraków :)


    Na morzu trochę się nudzę, nie mam internetu, bo go przezornie wyłączyłem, rachunek mógłby być naprawdę srogi za chwilę przyjemności. W końcu po paru godzinach widać ląd na horyzoncie, a później wpływamy do portu. Po prawej stronie zdjęcia widać promy obsługujące relację Bari - Durazzo.

    Czas zejść pod pokład, przy motorkach widzę 2 pary Rumunów, wymieniamy kilka zdań uprzejmości. Też już wracają, przez Albanię, Czarnogórę i Węgry. Pytam czy w Albanii w ogóle można płacić kartą czy też muszę się rozglądać za kantorem. Odpowiadają zdziwieni, że na luzie, przecież to nie Afryka.
    Zjeżdzam z rampy i ustawiam się grzecznie w kolejce do sprawdzania dokumentów. W Europie i strefie Schengen odzwyczailiśmy się od tego, że ktoś na granicy może sprawdzać nasze dokumenty. Tutaj nadal po staremu, zwalnia się miejsce, to podjeżdzam do okienka. Pani stróżniczka sprawdza czy wszystko się zgadza i podnosi szlaban. Albanio witaj!
    Wyjazd z portu jest taki jak można było się spodziewać. Raczej zaniedbana okolica, ale jak rosną palmy to przecież nie może być brzydko, no nie? Kieruję się w stronę Tirany, z tego względu, że... Jest to jedyne Albańskie miasto o którym coś wiem. A wiem, że Tirana jest stolicą. :)
    Pierwsze skojarzenia jakie napływają do mojej wyobraźni to Polska lat 90. Zarówno samochody jak i okoliczne warsztaty przywodzą takie skojarzenia. Wrażenie zmienia się po pokonaniu kilkudziesięciu kilometrów, przy drodze pojawiają się znane restauracje czy salony sprzedające pojazdy. No i palmy nadal są, jest fajnie.
    Przebijając się przez centrum zauważam pewną rzecz - Albańczycy nie przejmują się zakazami parkowania. Stają właściwie gdzie popadnie, cyk awaryjne i gotowe. Dla innych kierowców to normalne, po prostu omijają i jadą dalej. Obieram kierunek na duże centrum handlowe i krótki obiad, na statku jak to na statku, tylko suchary i woda. 
   Jako że Albania nie należy do unii to stawki za roaming mają swoje własne. Jak zobaczyłem, że liczą sobie za kilobajty danych to telefony (prywatny i służbowy) upchnąłem głeboko w sakwach. Z tego względu też po jedzeniu musiałem zasięgnąć języka wśród lokalesów. Miałem w planach jechać na północ, nie wiedziałem tylko czy autostrada jest płatna czy nie. Zagadałem gościa na sofie w moim wieku. Początkowo wziął mnie za Niemca, ale później już rozmowa była miła.:) Początkowo nie mógł się nadziwić czemu ja w ogóle myślę, że autostrada może być płatna, przecież to normalne że autostrady są za darmo. :) Po wyjaśnieniu moich obaw i potwierdzeniu trasy byłem gotowy do dalszej drogi, zbliżała się godzina 14.
    Zacząłem się przebijać w kierunku autostrady przez samo centrum, gdzie czekał na mnie bardzo ciekawy widok, wysokie budynki mieszkalne, a obok jeziorko. Jeziorko przy którym mógłbym przysiąc pasło się stado kóz. W centrum stolicy Albanii. Podobnie z autami. Można spotkać totalnie zdezelowane rumple, a obok śmigają najnowsze Mercedesy S-klasy. Co ciekawe inne marki premium jak BMW czy Audi są właściwie nie do zobaczenia, widocznie co Mercedes to Mercedes.
    Niestety droga na północ składa się z jednego pasa, korek ogromny. Jako, że na motorze mam kufry, które lekko poszerzają sylwetkę motocykla, przeciskam się stosunkowo powoli, uważam podwójnie żeby nikogo nie zahaczyć. A słoneczko przygrzewa coraz mocniej, myślę że temperatura na pewno przekroczyła 30 stopni. W modnej czerni gorąco, do tego przy spacerowym tempie nie ma co liczyć na chłodzący wiatr.
     W pewnym momencie droga sie rozwidla na dwa kierunki, a ruch zwalnia jeszcze bardziej. Przy drodze pojawiają się cygańskie dzieci. Wbiegają na rozgrzany asfalt boso i chodzą od auta do auta licząc na jakieś drobne pieniądze. Na poboczu w cieniu stoją rodzice, bacznie obserwują gromadę. Widać, że imprezują bo na stoliku lokalna wódka z kolorowym napojem. W Mercedesie przede mną otwiera się przyciemniana szyba, facet rzuca na ulicę jakieś drobne. Dzieciaki nurkują na ziemię. Po otrzepaniu kolan zauważają mnie, podbiegają i charakterystycznym gestem pokazują żeby dać trochę gazu. Pewne gesty są na tym świecie uniwersalne.
     W drodze na północ zmienia się delikatnie krajobraz, pojawiaja się jakieś górki na horyzoncie. Tankuję na lokalnej stacji paliw, miły Pan nie pozwala żebym sam sobie wlał benzynę tylko się upiera że to jego robota. Malutka stacja, a o dziwo można płacić kartą. Pokonując kolejne kilometry w Albanii rzuca mi się oczy jeszcze jedno, zagęszczenie warsztatów samochodowych i myjni. Właściwie co chwile przy drodze widoczny jest napis "Lavazh", widocznie Albańczycy bardzo lubią czyste auta.
    Dojeżdzam do miejscowości Szkoder, bardzo blisko granicy z Czarnogórą. Zanim poszukam miejsca na nocleg przejeżdzam przez centrum. I natykam się na dwie niespodzianki. Pierwszą z nich jest stadko owiec przechodzące przez środek 30 tys. miasta. U nas się takich widoków raczej nie spotyka.
   A druga niespodzianka to koczowisko cyganów, które wziąłem za ogródki RODOS. Też się u nas już raczej nie spotyka. Koczowisk cyganów znaczy, ogródki jeszcze są.
    W Albanii trafiam na najlepsze pole namiotowe w mojej krótkiej karierze podróżniczej. Opisanie tego fragmentu będzie chyba najtrudniejsze, bo chciałbym oddać magię tego miejsca. I wiem, że pewnie mi sie to nie uda. W każdym razie, jeżeli ktoś będzie w Albanii, blisko miejscowości Szkoder. To trzeba po prostu wstąpić na camping Legjenda. Po prostu trzeba.
    Ale po kolei. Camping prowadzony jest przez młodą załogę, widać że bardzo im zależy i mocno przykładają się do pracy. Jest bar prowadzony przez bardzo młodego człowieka, tak samo restauracja z wspaniałą kuchnią i czyściutki basen. Na campingu można zostawić do zrobienia pranie, oddadzą wysuszone i wyprasowane. Można też zrobić pranie samemu. Sanitariaty są czyste, jest ogólniedostępna kuchnia z palnikami, można przyrządzać jedzenie.
    No i wystrój! Camping jest dosyć rozgległy, ma przepiękny ogród, który wieczorem jest bardzo gustownie oświetlony. Gdy zasiadłem do kolacji, a z głośników poleciało "Last Tango on 16th street" Boza Scaggsa czułem się jak Alicja w Krainie Czarów, nie mogłem przestać się szczerzyć do siebie. Wyszło infantylnie nie? Nie umiem tego opisać,  tam po prostu trzeba było być i to poczuć. Po prostu niewaaaaaaaażne...
Zdjęcie z facebooka campingu
 

     Dzień 7. Szkodra - Camping Prapratno (Chorwacja)
    Rano podczas zwijania namiotu bardzo mocno rozpatrywałem zostanie w tym miejscu jeszcze jeden dzień dłużej. Argumentowałem, że nigdzie się przecież nie spieszę, do końca urlopu zostało jeszcze sporo. Ale jednak wyjazd miał być celu... jazdę, a nie zwiedzanie. I z taką myślą wypychałem motocykl w kierunku recepcji nie chcąc zbudzić zbudzić reszty wczasowiczów.
    Obrałem kierunek na Czarnogórę i po kilkunastuminutach jazdy zauważyłem ogromny korek. Pomiędzy sznurami aut przemieszczała się kobieta z dzieckiem na ramionach oraz mężczyzna na wózku inwalidzkim. Oboje próbowali wymusić litość na przejeżdzających kierowcach. Myślałem, że to oni są powodem tego zatoru, ale okazało się, że niepostrzeżenie podkradła się do mnie granica Albania - Czarnogóra. Zacząłem się przeciskać do przodu, zauważył mnie policjant/strażnik graniczny i wskazał żebym jechał żwawiej do przodu. Spodziewałem się, że będzie chciał skontrolować stan moich kufrów, ale po podjechaniu po prostu wskazał, że mam się pakować na sam przód kolejki.
    Przy samej budce strażnika pomiędzy autami kręcił się... osiołek. :D Taki prawdziwy, nie żaden podrabianiec. Był oswojony, spora część kierowców robiła pamiątkowe zdjęcia przy okazji częstując go różnymi smakołykami. Podszedł i do mnie, niestety całe jedzenie w kufrach. Takiego widoczku to ja się nie spodziewałem, przecież to Europa.
    W końcu moja kolej, przygotowany trzymam dokumenty w ręce, ale facet w budzie tylko macha ręką. I już. Jestem w Czarnogórze. Zaczyna się robić bardzo gorąco, widocznie złą pogodę zostawiłem we Włoszech. Planuję jechać w stronę wód Morza Śródziemnego i cisnąć wybrzeżem w kierunku Chorwacji. Krajobraz w Czarnogórze zmienia się dynamicznie z każdym kilometrem. Albania była dosyć sucha i szara, tutaj kolory są bardziej nasycone i nie jest tak płasko. Górki są naprawdę świetne, droga przyjemnie kręta. Im niżej zjeżdzam tym coraz bardziej mi się podoba, w końcu widać błękit morza. I pojawia się dylemat - gdzie to ja kurde powinienem patrzeć? Na malownicze góry, morze, czy na ...drogę?
    Humor dopisuje, Honda prowadzi się wspaniale, jest piękna pogoda, niczego mi w tej chwili nie brakuje. Mijam kolejne miejscowości na trasie, w niektórych jest bardzo turystycznie, mam skojarzenia z Polskim Bałtykiem. W miejscowości Bar natrafiam na ogromny korek, ze względu na kufry nie jestem w stanie się przepchnąć do przodu. Czekam w modnej czerni, a z nieba się leje prawdziwy żar. Nagle z chodnika obok słyszę "Siema!" i macha mi jakiś facet. Odkrzykuję siema spod kasku, nasi są wszędzie. 
    Po wyjechaniu z miasta, widzę na poboczu jakiegoś stojącego Chevroleta. Chwile później stoi dopasione BMW w SUVie, facet wyciąga z niego toboły - znak, że dalszej jazdy nie będzie, coś się musiało spartolić. I zacząłem się zastanawiać, kto jest w gorszej sytuacji. Czy ten facet w starym Chevrolecie, który pewnie będzie naprawiony w każdym warsztacie vs. BMW które musi jechać do serwisu. Pewnie mimo wszystko ma lepiej ten z drogiego auta, pod warunkiem, że Czarnogóra ujęta jest w pakiecie Auto Casco. No ale najlepiej to chyba mam ja, 18 letnia Honda wyrywa do przodu bez zająknięcia :).
    Dalej po prostu jazda, widoki takie, że nie przestawałem się uśmiechać. Czarnogóra podobała mi się zdecydowanie bardziej od Albanii. O ile Albania to taka troche podróż w czasie w Polskę przed wejściem do Unii, tak Czarnogóra ma po prostu wspaniały krajobraz. Ogólnie, jazda na motorku to dziwny koncept, tyle kilometrów żeby się przewijał ciekawy krajobraz za szybką wizjera, totalnie bezsensu. A jakie przyjemne...
    Na jednym z postojów widzę, że nadchodzi czas decyzji. Opcja 1 to nadłożenie sporo drogi i objechanie Zatoki Kotorskiej dookoła. Kuszące. Opcja 2 to przeprawa promem, też kuszące. Wybieram opcję drugą, spodobało mi się pływanie statkiem.
    W miejscowości Tivat przeżywam mały zawał serca, jadę sobie i jak gdyby nigdy nic słyszę donośny huk. Myślałem, że pędzi za mną jakieś rozpędzone auto i właśnie we mnie uderza, okazuje się, że przejeżdzam obok lotniska i właśnie ląduje jakiś duży samolot pasażerski. Na motorze, z podniesionym wizjerem, huk był przepotężny. Zdjęcie poniżej poglądowe.
    
     Przy samej przeprawie promowej ogromny korek, na szczęście jest sporo miejsca to zaczynam się przebijać do przodu. Przed samym parkingiem jest mały placyk, zatrzymuję się na pamiątkowe zdjęcie.

    Docieram na prom, poznaję dwóch Niemców i Niemkę. Już wracają "nach Berlin" na swoich ochromionych Harleyach, mówią że spędzili tutaj około 8 dni i jeszcze sporo zostało do zobaczenia. Za prom płacę jakieś śmieszne pieniądze w porównaniu do paliwa jakie musiałbym spalić objeżdzając zatokę dookoła, pakuję się na dziób promu.

    Po kilkunastu minutach w końcu docieram na granicę z Chorwacją. Widać, że tutaj strażnicy bardziej przykładają się do swojej pracy. Jest zatrzymany autobus i wypakowują wszystko w luków bagażowych. O dziwo motocyklistów traktują łagodnie, odprawa poszła bardzo sprawnie.
    Widoczki w Chorwacji również zachwycają. Jeżeli miałbym wybrać, gdzie podobało mi się bardziej czy w Chorwacji czy w Czarnogórze to chyba nie potrafiłbym wskazać. Przepiękne, malownicze drogi wijące się wzdłuż samego wybrzeża. Zatoczki na żaglówki, pełno domków rozsianych po okolicznych wzgórzach, naprawdę jest na czym zatrzymać wzrok.
    W którejś z nadmorskich miejscowości staję na jedzenie. Trafiam do bardzo "fancy" restauracji, po złożeniu zamówienia okazuje się, że gra tu zespół muzykę na żywo. Obserwując też ludzi przy stolikach obok widzę, że to chyba nie jest miejsce dla mnie. Siedzę spocony w motocyklowych ciuchach, a obok kobiety w kapeluszach z szerokim rondem. Lokal robił wrażenie, umiejscowiony nad samym morzem przy przystani z żaglówkami. Niestety jedzenie bardzo słabe, za to cena wysoka. Biorę rachunek i jazda.
     Przejeżdzam przez Dubrovnik, niestety campingi w okolicy bardzo drogie, więc jadę dalej. Wybieram camping Prapatno, schowany w małej zatoczce, usytuowany przy samej plaży. Okazuje się, że sam camping położony jest w starym gaju oliwnym, coraz bardziej mi się podoba. Na miejscu sporo udogodnień, jest restauracja, na plaży bar i mały sklep spożywczy. Tutaj też robię chyba najlepsze zdjęcie wyjazdu, oceńcie sami. Namiot, kuchenka gazowa i piękne miejsce na biwak. Czy może być lepiej?
    Po tym jak zaszło słońce plaża momentalnie opustoszała, zostało jedynie kilka osób. Szybka kąpiel po drugiej stronie Adriatyku, tutaj plaża składa się z malutkich, ostrych jak rybia łuska kamyczków. Jest bardzo przyjemnie. Z głową pełną emocji ciężko zasnąć, leżąc na materacu wspominam sobie ten dzień i ten piękny krajobraz. I cieszę się, bo jutro czeka mnie kontynuacja.

    Dzień 8. Camping Prapratno (Chorwacja) - Novigrad (Chorwacja)
    Jako fan Wiedźmina nie mogę przepuścić miejscowości Novigrad, to tam planuję nocleg. Ale nie uprzedzajmy. Dzisiejszy dzień zapowiada się na naprawdę upalny, temperatura ma osiągnąć 36 stopni. Mam w planie jazdę na północ, a półwysep Peljesac można opuścić na dwa sposoby. Częścią lądową i później jechać przez kawałeczek Bośni. Albo świeżo wybudowanym i oddanym do użytku w 2022 roku mostem. Postanawiam jechać mostem, będzie szybciej a i widoczek pewnie ładniejszy.
Autorstwa Ponor - Praca własna, CC BY-SA 4.0 (wikipedia)
    Dalej trasa prowadzi przez znane turystycznie miejscowości, Makarska, Split czy Zadar. Jest pięknie, po mojej prawej kamieniste zbocza, a po lewej morze. Z siedzenia motocykla mam wspaniały widok, nie ma słupków, dachu które mogłyby ograniczać widoczność. Również wysokość barierek przy drodze jest taka, że wszystko pięknie widać. Na wodzie zdarzają się skupiska żaglówek, na drodze sporo camperów i aut z bagażnikami dachowymi. Temperatura zaczyna dawać w kość i zatrzymuję sie na jakiejś stacji na picie. Postanawiam sprawdzić ciśnienie w kołach, tak na wszelki wypadek, ale okazuje się, że końcówka pistoletu jest tak wygięta, że nie mieści się między zaworkiem a obręczą. Ufam, że jest ok i zamawiam na stacji kawę. Co ciekawe, prócz zamówionej kawy dostaję wodę, nie wiem czy to kwestia panujących upałów czy taki mają zwyczaj, ale miło.
    Około 16 docieram na camping AdriaSol, sama droga dojazdowa jest bardzo fajna bo dosyć mocno opada, a sam Novigrad położony w takiej małej dolinie. Jest taki skwar, że tylko melduję się na recepcji, stawiam motor w cieniu i po zrzuceniu ciuchów idę do baru. Tutaj też jem najlepszy obiad całego wyjazdu, zwykła pierś z kurczaka, ale przepysznie podana, z kurkami. Rozpakowuje klamoty, kąpię się w morzu, korzystam z pięknego słonecznego dnia. W międzyczasie wpadają kolejne 2 piwka i około 20 postanawiam, że jest tak gorąco, że nie ma sensu zakładać tropiku. Decyzja, jak się okaże nad ranem, genialna bo przez mgłę i rosę jestem cały mokry... :D Po wyjściu z namiotu nie mogę się oprzeć i robię zdjęcie:
Dzień 9.  Novigrad (Chorwacja) - Avtokamp Kekec (Słowenia)
        Tak jak pisałem, poranek bardzo mglisty. Idę na krótki spacer, bo przed samym wjazdem na parking sprzedają świeże pieczywo w kiosku. Jak wszedłem na górę to widzę bardzo fajne zjawisko mgły nad morzem, pierwszy raz w życiu widzę coś takiego.

    Poranne pakowanie, oddaję klucze do prysznica i ruszam w drogę. Z początku jest bardzo rześko, objeżdzam dookoła morze Novigradzkie, zostawiam za sobą Most Maslecnicki 

Autorstwa Ex13 - Praca własna, CC BY-SA 3.0
      Jeżeli chodzi o trasę to następuje znacząca zmiana podejścia. Właściwie od Czarnogóry starałem się jechać ciągle przy wybrzeżu, teraz postanawiam zwiedzić interior Chorwacji. Po kilkunastu kilometrach zaczynam zauważać pewne zmiany w otoczeniu, a może to placebo? W każdym razie wydaje się trochę bardziej sucho niż na wybrzeżu, a na pewno spada zagęszczenie mieszkańców. Unikam dróg szybkiego ruchu, przy drogach można zauważyć lokalne bary z wypasionymi rusztami, na których pieką się całe tusze świńskie. A im dalej na północ tym częściej można spotkać kioski z lokalnymi miodami czy serami. Zatrzymuję się na poboczu i robię najlepsze zdjęcie wyjazdu, popatrzcie sami, przecież nie ma lepiej :)

    Trasy do granicy ze Słowacją za bardzo nie pamiętam, wiem jedynie że zleciało szybko. I że po stronie Słowackiej się zgubiłem, okazało się, że ściągnięte mapy Google'a nie obejmują obszaru przez który przejeżdzam. Dokładając do tego, że z okazji winobrania kilka lokalnych miejscowości miało pozamykane drogi trochę mi zeszło. 
    Pamiętam, że przejeżdzałem przez malutki drewniany mostek nad jakimś strumczykiem i uniosłem się na podnóżkach ściskając bak. I wtedy mnie uderzyło - przecież to jak jazda na koniu. Tak jak kowboje na prerii opiekowali się bydłem czy koniami, tak jak dbam o swojego rumaka - poję go gdy tego potrzebuje, po dniu jazdy doglądam czy wszystko ok, jak idzie dobrze poklepuję otwartą dłonią po baku. No i przecież jak wyprzedzam i redukuję bieg to wykonuję identyczny ruch jak przy poganianiu konia strzemionem...     
    Sam camping w Mariborze bardzo fajny. Trochę trzeba było poczekać bo recepcja działa w nietypowych godzinach, ale sam plac bardzo czysty, tak samo sanitariaty. Miałem blisko do miasta, więc pomimo niedzieli (a przynajmniej tak to pamiętam) raczyłem się Langoszami czy co to tam było, jakieś zapiekane ciasto z dodatkami. Weszło bardzo w porządku po całym
dniu jazdy. Oczywiście pogoda niebyłaby sobą jakby nie zaczęło padać pod koniec dnia..
 
    Dzień 10.  Avtokamp Kekec (Słowenia) - Oława (Polska)
    Od rana ambitny plan - przelecieć resztę Słowenii, Austrię, Czechy i wylądować w domu. Nie wiedziałem czy się uda, ale postanowiłem, że przez Austrię przejadę głównie autostradami, pozwoli to też zmniejszyć szanse na mandat. Mapa pokazuje około 770 kilometrów.
    Pakowanie w deszczu, pamiętam że przy przednim kole znajduję wkręt do drewna. Widać właściciel nie posprzątał jak budował okoliczne altanki. Sprawdziłem, na szczęście opony całe. Mam ze sobą sznur butylowy do naprawy, ale nie mam przekonania, że to zadziała.
    Żegnam Maribor (czy Sapkowski i tę nazwę miejscowości wykorzystał w Wiedźminie?) i po chwili przekraczam granicę z Austrią, witają mnie łąki jak z reklamy znanej czekolady. W kraju pewnego znanego malarza przeraża cena paliw. Na stacjach przy autostradzie cena (o ile dobrze pamiętam) przekracza 2 euro. Ruch idzie sprawnie, czuć zimne powietrze schodzące z gór. Przelatuję przez dwa duże miasta, najpierw Graz, później Wiedeń. Niestety nie wiem czy to urokliwe miasta, bo cały czas przebijam się trasą szybkiego ruchu.
     Przy granicy z Czechami w okolicach Brna ogromny korek. Do dzisiaj nie wiem dlaczego aż tak długi był ten sznur ciężarówek, no ale domyślam się, że nie stali sobie dla przyjemności. Pierwszy raz jadę przez Czechy od strony południowej, do tej pory zwiedzałem głównie górzystą północ. I też jest fajnie, widać jakieś jeziorka, trochę inny krajobraz.
    Im bliżej do domu tym większe podekscytowanie - zaczynam się śmiać jak debil do siebie, poklepuję częściej motor po baku dziękując mu za taką wspaniałą wycieczkę. Tak wiem, głupie. Przecież to tylko maszyna. Ale przez te ponad 4 tysiace kilometrów naprawdę wytworzyła się pewna wieź. 
    Odbijam w stronę Sumperku, planuję wracać przez Zlote Hory w kierunku Nysy. I pomimo tego, że byłem w Czechach już wielokrotnie jestem zachwycony tym co widzę. Wyliczam sobie w głowie jak pięknie było w Chorwacji czy Czarnogórze. I stwierdzam, że nie trzeba tak daleko jechać żeby było fajnie, widoczki u naszych sąsiadów też są super. W pewnym momencie pośrodku okolicznych pól i pagórków wypatruję jakiś dworek/zameczek, zatrzymuję się na ostatnie foto wyjazdu.

    Po przekroczeniu granicy z Polską uderza mnie pewne spostrzeżenie. Ludzie, przecież u nas w kraju znaki ostrzegawcze mają jakiś dziwne żółte tło! Czy było tak zawsze? Nawet sobie nie zdawałem sprawy jak bardzo się przyzwyczaiłem przez te ostatnie kilkanaście dni. 
   W Nysie zatrzymuję się w Maku na kawę. Robi się trochę nostalgicznie, zaczynam rozmyślać. Wow, to naprawdę się udało. Deszczowe Włochy, przedzieranie się na południe. Później czekanie w porcie, pierwsza w życiu podróż promem. Dzika Albania i przepiękne Czarnogóra z Chorwacją. Czysta Słowenia z trawą zieloną i czystością, że aż wszystko się lśni. I dzisiejszy tranzyt, rekordowa liczba kilometrów przejechana w dzień. Co ciekawe nie jestem wcale zmęczony, spokojnie mógłbym jeszcze podróżować. Kanapa w Hondzie jest fantastyczna, rok temu cierpiałem katusze na Romecie 125ccm, teraz po zejściu z motorka normalnie chodzę.
    Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów pokonuję z bananem na mordzie, zachodzi Słońce a ja powoli toczę się w kierunku mieszkania. Jeszcze tylko honorowa rundka wokół miasta i parkuję. Wnoszę graty na góre, zdejmuję kufry... No nic. Jutro przecież też trzeba będzie pojeździć.
     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

O zdjęciu w rzepaku

     Rok temu sezon motocyklowy zaczynałem w połowie maja. Bardzo chciałem zrobić zdjęcie nowego motocykla na tle rzepaku, żółte kwiaty bard...