niedziela, 28 kwietnia 2024

O zdjęciu w rzepaku

    Rok temu sezon motocyklowy zaczynałem w połowie maja. Bardzo chciałem zrobić zdjęcie nowego motocykla na tle rzepaku, żółte kwiaty bardzo fajnie komponują się z czarnym motocyklem. Niestety się nie udało.

    W tym roku, przez anomalie pogodowe, rzepak kwitnie już na początku kwietnia, ale ostatnio były przymrozki więc ciężko znaleźć kwiaty o dużej intensywności. Ostatnio widziałem, że rolnicy koszą nawet rzepak na kiszonkę, próbują ratować co można przez niepogodę.

    No ale w końcu 28 kwietnia, chyba już na ostatni gwizdek, udało się strzelić kilka fotek. 

    Małe marzenie motocyklowe spełnione.☺




piątek, 19 kwietnia 2024

O nagłym ataku zimy w kwietniu 2024

         W weekend z 13 na 14 kwietnia zdecydowałem się na sprowadzenie maszyny z domu rodzinnego do siebie. Niestety, zrobiłem to z typową dla siebie niefrasobliwością. Nie sprawdziłem prognozy pogody, a więc pomimo tego, że w piątek było ponad 20 stopni i świeciło słoneczko, to w najbliższym czasie zapowiadało się na przymrozki i maks 12 stopni w dzień w najbliższych tygodniach.

    W efekcie czego moja podróż do pracy nie należała do przyjemnych. O ile rano było jeszcze w porządku, okolice 6 stopni nawet przy moim braku sprzętu na takie warunki jeszcze nie był tragiczny. Ale powrót w śniegogradzie skończył się lekkim przeziębieniem i urażoną dumą.

    No bo było trzeba odstawić motocykl znowu do domu rodzinnego i zabrać samochód. Zapowiada się, że majówka również nie będzie zbyt ciepła, a więc raczej z planów motorkowo namiotowych nici. No ale jeszcze zobaczymy :)

Mood tego typu (Squirrel Flower - Full Time Job):



niedziela, 31 marca 2024

O przygotowaniach do sezonu 2024

 // strumień świadomości z 31.04.2024

Przyznaję, na koniec 2023 nie byłem zbyt dobry dla mojego motocykla. Z tego co pamiętam wstawiłem go do garażu na początku października. I tak jak wstawiłem tak tam stał do końcówki marca. Ciśnienie w oponach jakie było takie było, łańcuch nienasmarowany, bak zalany do połowy co kłóciło się z obiema teoriami znawców - jedni twierdzą, że motocykl powinien stać zatankowany do pełna, drudzy wręcz przeciwnie. No i O ZGROZO!, nie umyty. Odpalić w marcu i poprostu pojechać? To nie mogło się przecież udać.

    Dobra, żarty na bok. Przed kolejnym sezonem nie planowałem dużego remontu. Z listy rzeczy do zrobienia były tak naprawdę dwie tj. wymienić klocki hamuclowe z przodu i zajrzeć do zaworów. Niestety... klocki hamulcowe się gdzieś zgubiły. A do zaworów zajrzałem i okazuje się, że wydechowe są już na granicy poprawności. Oczywiście biorąc pod uwagę, że dobrze zmierzyłem, co jest już dosyć grubym założeniem. :) Przy samej inspekcji miałem chwilę zwątpienia - a to dlatego, że żeby się tam dostać rozebrać trzeba z pół motocykla. Najpierw owiewki, bak. Później różne rzeczy spod baku, trzeba zdjąć fajki. Na deser zostaje już tylko chłodnica z upierdzieleniem całej podłogi płynem, inaczej być nie mogło. Złozyłem i o dziwo to nawet jeździ, jeżeli to nie jest symbolem niezawodności maszyny to ja już nie wiem co ma być. Skoro ktoś z dwiema lewymi rękoma się za to zabiera i operacja kończy się żywym pacjentem to nic tylko powinszować konstruktorom z Hondy.

    Spisuję te słowa już po wyjeżdzonym baku paliwa, jestem gotów do sezonu. Jeżeli coś wyjdzie to raczej kosmetyka, a przynajmniej taką mam nadzieję. 

    Sam powrót na motocykl - wspaniały. Myślałem, że będę trochę zardzewiały (i jestem), ale nie ma tragedii.

    Jakie plany na 2024? Jeżdzić i dobrze się bawić. Może majówka w Bieszczadach? Byłoby fajnie zobaczyć miejsce w którym się wyjebałem w 2022 i odwiedzić słynne Wołosate, zobaczyć wypał węgla, pospać w namiocie. Jakiś dłuższy wyjazd? Zobaczymy, jest pewna niepewność związana z życiem zawodowym, więc niewykluczone, że trzeba będzie się zadowolić weekendowymi wypadami.

    

Mood tego typu:

ZAZ - "Si jamais j'oublie"


 

wtorek, 13 lutego 2024

W pogoni zachodzącego Słońca cz. 2

Dzień 6. Durres - Szkodra
    Na promie wstaję o 6, ekscytacja nie pozwala spać dłużej. W kajucie jest dosyć chłodno, wychodzę na poranne słońce się rozgrzać. Przy okazji oglądam jak podróż spędza większość podróżnych, porozkładali się w najróżniejszych zakamarkach promu, najbardziej okupowane są sofy w kawiarniorestauracji. Zamawiam esspresso, co ciekawe obsługa też nie bardzo mówi po angielsku.
    Podziwiam widoki za burtą, na horyzoncie majaczą małe łodzie, a więc podejrzewam że jesteśmy w miarę blisko wybrzeża Albanii. Co ciekawe na otwartym pokładzie nie znajduję ani jednego kosza na śmieci, to pewnie ten słynny recykling o którym mówił Ricky z Chłopaków z Baraków :)


    Na morzu trochę się nudzę, nie mam internetu, bo go przezornie wyłączyłem, rachunek mógłby być naprawdę srogi za chwilę przyjemności. W końcu po paru godzinach widać ląd na horyzoncie, a później wpływamy do portu. Po prawej stronie zdjęcia widać promy obsługujące relację Bari - Durazzo.

    Czas zejść pod pokład, przy motorkach widzę 2 pary Rumunów, wymieniamy kilka zdań uprzejmości. Też już wracają, przez Albanię, Czarnogórę i Węgry. Pytam czy w Albanii w ogóle można płacić kartą czy też muszę się rozglądać za kantorem. Odpowiadają zdziwieni, że na luzie, przecież to nie Afryka.
    Zjeżdzam z rampy i ustawiam się grzecznie w kolejce do sprawdzania dokumentów. W Europie i strefie Schengen odzwyczailiśmy się od tego, że ktoś na granicy może sprawdzać nasze dokumenty. Tutaj nadal po staremu, zwalnia się miejsce, to podjeżdzam do okienka. Pani stróżniczka sprawdza czy wszystko się zgadza i podnosi szlaban. Albanio witaj!
    Wyjazd z portu jest taki jak można było się spodziewać. Raczej zaniedbana okolica, ale jak rosną palmy to przecież nie może być brzydko, no nie? Kieruję się w stronę Tirany, z tego względu, że... Jest to jedyne Albańskie miasto o którym coś wiem. A wiem, że Tirana jest stolicą. :)
    Pierwsze skojarzenia jakie napływają do mojej wyobraźni to Polska lat 90. Zarówno samochody jak i okoliczne warsztaty przywodzą takie skojarzenia. Wrażenie zmienia się po pokonaniu kilkudziesięciu kilometrów, przy drodze pojawiają się znane restauracje czy salony sprzedające pojazdy. No i palmy nadal są, jest fajnie.
    Przebijając się przez centrum zauważam pewną rzecz - Albańczycy nie przejmują się zakazami parkowania. Stają właściwie gdzie popadnie, cyk awaryjne i gotowe. Dla innych kierowców to normalne, po prostu omijają i jadą dalej. Obieram kierunek na duże centrum handlowe i krótki obiad, na statku jak to na statku, tylko suchary i woda. 
   Jako że Albania nie należy do unii to stawki za roaming mają swoje własne. Jak zobaczyłem, że liczą sobie za kilobajty danych to telefony (prywatny i służbowy) upchnąłem głeboko w sakwach. Z tego względu też po jedzeniu musiałem zasięgnąć języka wśród lokalesów. Miałem w planach jechać na północ, nie wiedziałem tylko czy autostrada jest płatna czy nie. Zagadałem gościa na sofie w moim wieku. Początkowo wziął mnie za Niemca, ale później już rozmowa była miła.:) Początkowo nie mógł się nadziwić czemu ja w ogóle myślę, że autostrada może być płatna, przecież to normalne że autostrady są za darmo. :) Po wyjaśnieniu moich obaw i potwierdzeniu trasy byłem gotowy do dalszej drogi, zbliżała się godzina 14.
    Zacząłem się przebijać w kierunku autostrady przez samo centrum, gdzie czekał na mnie bardzo ciekawy widok, wysokie budynki mieszkalne, a obok jeziorko. Jeziorko przy którym mógłbym przysiąc pasło się stado kóz. W centrum stolicy Albanii. Podobnie z autami. Można spotkać totalnie zdezelowane rumple, a obok śmigają najnowsze Mercedesy S-klasy. Co ciekawe inne marki premium jak BMW czy Audi są właściwie nie do zobaczenia, widocznie co Mercedes to Mercedes.
    Niestety droga na północ składa się z jednego pasa, korek ogromny. Jako, że na motorze mam kufry, które lekko poszerzają sylwetkę motocykla, przeciskam się stosunkowo powoli, uważam podwójnie żeby nikogo nie zahaczyć. A słoneczko przygrzewa coraz mocniej, myślę że temperatura na pewno przekroczyła 30 stopni. W modnej czerni gorąco, do tego przy spacerowym tempie nie ma co liczyć na chłodzący wiatr.
     W pewnym momencie droga sie rozwidla na dwa kierunki, a ruch zwalnia jeszcze bardziej. Przy drodze pojawiają się cygańskie dzieci. Wbiegają na rozgrzany asfalt boso i chodzą od auta do auta licząc na jakieś drobne pieniądze. Na poboczu w cieniu stoją rodzice, bacznie obserwują gromadę. Widać, że imprezują bo na stoliku lokalna wódka z kolorowym napojem. W Mercedesie przede mną otwiera się przyciemniana szyba, facet rzuca na ulicę jakieś drobne. Dzieciaki nurkują na ziemię. Po otrzepaniu kolan zauważają mnie, podbiegają i charakterystycznym gestem pokazują żeby dać trochę gazu. Pewne gesty są na tym świecie uniwersalne.
     W drodze na północ zmienia się delikatnie krajobraz, pojawiaja się jakieś górki na horyzoncie. Tankuję na lokalnej stacji paliw, miły Pan nie pozwala żebym sam sobie wlał benzynę tylko się upiera że to jego robota. Malutka stacja, a o dziwo można płacić kartą. Pokonując kolejne kilometry w Albanii rzuca mi się oczy jeszcze jedno, zagęszczenie warsztatów samochodowych i myjni. Właściwie co chwile przy drodze widoczny jest napis "Lavazh", widocznie Albańczycy bardzo lubią czyste auta.
    Dojeżdzam do miejscowości Szkoder, bardzo blisko granicy z Czarnogórą. Zanim poszukam miejsca na nocleg przejeżdzam przez centrum. I natykam się na dwie niespodzianki. Pierwszą z nich jest stadko owiec przechodzące przez środek 30 tys. miasta. U nas się takich widoków raczej nie spotyka.
   A druga niespodzianka to koczowisko cyganów, które wziąłem za ogródki RODOS. Też się u nas już raczej nie spotyka. Koczowisk cyganów znaczy, ogródki jeszcze są.
    W Albanii trafiam na najlepsze pole namiotowe w mojej krótkiej karierze podróżniczej. Opisanie tego fragmentu będzie chyba najtrudniejsze, bo chciałbym oddać magię tego miejsca. I wiem, że pewnie mi sie to nie uda. W każdym razie, jeżeli ktoś będzie w Albanii, blisko miejscowości Szkoder. To trzeba po prostu wstąpić na camping Legjenda. Po prostu trzeba.
    Ale po kolei. Camping prowadzony jest przez młodą załogę, widać że bardzo im zależy i mocno przykładają się do pracy. Jest bar prowadzony przez bardzo młodego człowieka, tak samo restauracja z wspaniałą kuchnią i czyściutki basen. Na campingu można zostawić do zrobienia pranie, oddadzą wysuszone i wyprasowane. Można też zrobić pranie samemu. Sanitariaty są czyste, jest ogólniedostępna kuchnia z palnikami, można przyrządzać jedzenie.
    No i wystrój! Camping jest dosyć rozgległy, ma przepiękny ogród, który wieczorem jest bardzo gustownie oświetlony. Gdy zasiadłem do kolacji, a z głośników poleciało "Last Tango on 16th street" Boza Scaggsa czułem się jak Alicja w Krainie Czarów, nie mogłem przestać się szczerzyć do siebie. Wyszło infantylnie nie? Nie umiem tego opisać,  tam po prostu trzeba było być i to poczuć. Po prostu niewaaaaaaaażne...
Zdjęcie z facebooka campingu
 

     Dzień 7. Szkodra - Camping Prapratno (Chorwacja)
    Rano podczas zwijania namiotu bardzo mocno rozpatrywałem zostanie w tym miejscu jeszcze jeden dzień dłużej. Argumentowałem, że nigdzie się przecież nie spieszę, do końca urlopu zostało jeszcze sporo. Ale jednak wyjazd miał być celu... jazdę, a nie zwiedzanie. I z taką myślą wypychałem motocykl w kierunku recepcji nie chcąc zbudzić zbudzić reszty wczasowiczów.
    Obrałem kierunek na Czarnogórę i po kilkunastuminutach jazdy zauważyłem ogromny korek. Pomiędzy sznurami aut przemieszczała się kobieta z dzieckiem na ramionach oraz mężczyzna na wózku inwalidzkim. Oboje próbowali wymusić litość na przejeżdzających kierowcach. Myślałem, że to oni są powodem tego zatoru, ale okazało się, że niepostrzeżenie podkradła się do mnie granica Albania - Czarnogóra. Zacząłem się przeciskać do przodu, zauważył mnie policjant/strażnik graniczny i wskazał żebym jechał żwawiej do przodu. Spodziewałem się, że będzie chciał skontrolować stan moich kufrów, ale po podjechaniu po prostu wskazał, że mam się pakować na sam przód kolejki.
    Przy samej budce strażnika pomiędzy autami kręcił się... osiołek. :D Taki prawdziwy, nie żaden podrabianiec. Był oswojony, spora część kierowców robiła pamiątkowe zdjęcia przy okazji częstując go różnymi smakołykami. Podszedł i do mnie, niestety całe jedzenie w kufrach. Takiego widoczku to ja się nie spodziewałem, przecież to Europa.
    W końcu moja kolej, przygotowany trzymam dokumenty w ręce, ale facet w budzie tylko macha ręką. I już. Jestem w Czarnogórze. Zaczyna się robić bardzo gorąco, widocznie złą pogodę zostawiłem we Włoszech. Planuję jechać w stronę wód Morza Śródziemnego i cisnąć wybrzeżem w kierunku Chorwacji. Krajobraz w Czarnogórze zmienia się dynamicznie z każdym kilometrem. Albania była dosyć sucha i szara, tutaj kolory są bardziej nasycone i nie jest tak płasko. Górki są naprawdę świetne, droga przyjemnie kręta. Im niżej zjeżdzam tym coraz bardziej mi się podoba, w końcu widać błękit morza. I pojawia się dylemat - gdzie to ja kurde powinienem patrzeć? Na malownicze góry, morze, czy na ...drogę?
    Humor dopisuje, Honda prowadzi się wspaniale, jest piękna pogoda, niczego mi w tej chwili nie brakuje. Mijam kolejne miejscowości na trasie, w niektórych jest bardzo turystycznie, mam skojarzenia z Polskim Bałtykiem. W miejscowości Bar natrafiam na ogromny korek, ze względu na kufry nie jestem w stanie się przepchnąć do przodu. Czekam w modnej czerni, a z nieba się leje prawdziwy żar. Nagle z chodnika obok słyszę "Siema!" i macha mi jakiś facet. Odkrzykuję siema spod kasku, nasi są wszędzie. 
    Po wyjechaniu z miasta, widzę na poboczu jakiegoś stojącego Chevroleta. Chwile później stoi dopasione BMW w SUVie, facet wyciąga z niego toboły - znak, że dalszej jazdy nie będzie, coś się musiało spartolić. I zacząłem się zastanawiać, kto jest w gorszej sytuacji. Czy ten facet w starym Chevrolecie, który pewnie będzie naprawiony w każdym warsztacie vs. BMW które musi jechać do serwisu. Pewnie mimo wszystko ma lepiej ten z drogiego auta, pod warunkiem, że Czarnogóra ujęta jest w pakiecie Auto Casco. No ale najlepiej to chyba mam ja, 18 letnia Honda wyrywa do przodu bez zająknięcia :).
    Dalej po prostu jazda, widoki takie, że nie przestawałem się uśmiechać. Czarnogóra podobała mi się zdecydowanie bardziej od Albanii. O ile Albania to taka troche podróż w czasie w Polskę przed wejściem do Unii, tak Czarnogóra ma po prostu wspaniały krajobraz. Ogólnie, jazda na motorku to dziwny koncept, tyle kilometrów żeby się przewijał ciekawy krajobraz za szybką wizjera, totalnie bezsensu. A jakie przyjemne...
    Na jednym z postojów widzę, że nadchodzi czas decyzji. Opcja 1 to nadłożenie sporo drogi i objechanie Zatoki Kotorskiej dookoła. Kuszące. Opcja 2 to przeprawa promem, też kuszące. Wybieram opcję drugą, spodobało mi się pływanie statkiem.
    W miejscowości Tivat przeżywam mały zawał serca, jadę sobie i jak gdyby nigdy nic słyszę donośny huk. Myślałem, że pędzi za mną jakieś rozpędzone auto i właśnie we mnie uderza, okazuje się, że przejeżdzam obok lotniska i właśnie ląduje jakiś duży samolot pasażerski. Na motorze, z podniesionym wizjerem, huk był przepotężny. Zdjęcie poniżej poglądowe.
    
     Przy samej przeprawie promowej ogromny korek, na szczęście jest sporo miejsca to zaczynam się przebijać do przodu. Przed samym parkingiem jest mały placyk, zatrzymuję się na pamiątkowe zdjęcie.

    Docieram na prom, poznaję dwóch Niemców i Niemkę. Już wracają "nach Berlin" na swoich ochromionych Harleyach, mówią że spędzili tutaj około 8 dni i jeszcze sporo zostało do zobaczenia. Za prom płacę jakieś śmieszne pieniądze w porównaniu do paliwa jakie musiałbym spalić objeżdzając zatokę dookoła, pakuję się na dziób promu.

    Po kilkunastu minutach w końcu docieram na granicę z Chorwacją. Widać, że tutaj strażnicy bardziej przykładają się do swojej pracy. Jest zatrzymany autobus i wypakowują wszystko w luków bagażowych. O dziwo motocyklistów traktują łagodnie, odprawa poszła bardzo sprawnie.
    Widoczki w Chorwacji również zachwycają. Jeżeli miałbym wybrać, gdzie podobało mi się bardziej czy w Chorwacji czy w Czarnogórze to chyba nie potrafiłbym wskazać. Przepiękne, malownicze drogi wijące się wzdłuż samego wybrzeża. Zatoczki na żaglówki, pełno domków rozsianych po okolicznych wzgórzach, naprawdę jest na czym zatrzymać wzrok.
    W którejś z nadmorskich miejscowości staję na jedzenie. Trafiam do bardzo "fancy" restauracji, po złożeniu zamówienia okazuje się, że gra tu zespół muzykę na żywo. Obserwując też ludzi przy stolikach obok widzę, że to chyba nie jest miejsce dla mnie. Siedzę spocony w motocyklowych ciuchach, a obok kobiety w kapeluszach z szerokim rondem. Lokal robił wrażenie, umiejscowiony nad samym morzem przy przystani z żaglówkami. Niestety jedzenie bardzo słabe, za to cena wysoka. Biorę rachunek i jazda.
     Przejeżdzam przez Dubrovnik, niestety campingi w okolicy bardzo drogie, więc jadę dalej. Wybieram camping Prapatno, schowany w małej zatoczce, usytuowany przy samej plaży. Okazuje się, że sam camping położony jest w starym gaju oliwnym, coraz bardziej mi się podoba. Na miejscu sporo udogodnień, jest restauracja, na plaży bar i mały sklep spożywczy. Tutaj też robię chyba najlepsze zdjęcie wyjazdu, oceńcie sami. Namiot, kuchenka gazowa i piękne miejsce na biwak. Czy może być lepiej?
    Po tym jak zaszło słońce plaża momentalnie opustoszała, zostało jedynie kilka osób. Szybka kąpiel po drugiej stronie Adriatyku, tutaj plaża składa się z malutkich, ostrych jak rybia łuska kamyczków. Jest bardzo przyjemnie. Z głową pełną emocji ciężko zasnąć, leżąc na materacu wspominam sobie ten dzień i ten piękny krajobraz. I cieszę się, bo jutro czeka mnie kontynuacja.

    Dzień 8. Camping Prapratno (Chorwacja) - Novigrad (Chorwacja)
    Jako fan Wiedźmina nie mogę przepuścić miejscowości Novigrad, to tam planuję nocleg. Ale nie uprzedzajmy. Dzisiejszy dzień zapowiada się na naprawdę upalny, temperatura ma osiągnąć 36 stopni. Mam w planie jazdę na północ, a półwysep Peljesac można opuścić na dwa sposoby. Częścią lądową i później jechać przez kawałeczek Bośni. Albo świeżo wybudowanym i oddanym do użytku w 2022 roku mostem. Postanawiam jechać mostem, będzie szybciej a i widoczek pewnie ładniejszy.
Autorstwa Ponor - Praca własna, CC BY-SA 4.0 (wikipedia)
    Dalej trasa prowadzi przez znane turystycznie miejscowości, Makarska, Split czy Zadar. Jest pięknie, po mojej prawej kamieniste zbocza, a po lewej morze. Z siedzenia motocykla mam wspaniały widok, nie ma słupków, dachu które mogłyby ograniczać widoczność. Również wysokość barierek przy drodze jest taka, że wszystko pięknie widać. Na wodzie zdarzają się skupiska żaglówek, na drodze sporo camperów i aut z bagażnikami dachowymi. Temperatura zaczyna dawać w kość i zatrzymuję sie na jakiejś stacji na picie. Postanawiam sprawdzić ciśnienie w kołach, tak na wszelki wypadek, ale okazuje się, że końcówka pistoletu jest tak wygięta, że nie mieści się między zaworkiem a obręczą. Ufam, że jest ok i zamawiam na stacji kawę. Co ciekawe, prócz zamówionej kawy dostaję wodę, nie wiem czy to kwestia panujących upałów czy taki mają zwyczaj, ale miło.
    Około 16 docieram na camping AdriaSol, sama droga dojazdowa jest bardzo fajna bo dosyć mocno opada, a sam Novigrad położony w takiej małej dolinie. Jest taki skwar, że tylko melduję się na recepcji, stawiam motor w cieniu i po zrzuceniu ciuchów idę do baru. Tutaj też jem najlepszy obiad całego wyjazdu, zwykła pierś z kurczaka, ale przepysznie podana, z kurkami. Rozpakowuje klamoty, kąpię się w morzu, korzystam z pięknego słonecznego dnia. W międzyczasie wpadają kolejne 2 piwka i około 20 postanawiam, że jest tak gorąco, że nie ma sensu zakładać tropiku. Decyzja, jak się okaże nad ranem, genialna bo przez mgłę i rosę jestem cały mokry... :D Po wyjściu z namiotu nie mogę się oprzeć i robię zdjęcie:
Dzień 9.  Novigrad (Chorwacja) - Avtokamp Kekec (Słowenia)
        Tak jak pisałem, poranek bardzo mglisty. Idę na krótki spacer, bo przed samym wjazdem na parking sprzedają świeże pieczywo w kiosku. Jak wszedłem na górę to widzę bardzo fajne zjawisko mgły nad morzem, pierwszy raz w życiu widzę coś takiego.

    Poranne pakowanie, oddaję klucze do prysznica i ruszam w drogę. Z początku jest bardzo rześko, objeżdzam dookoła morze Novigradzkie, zostawiam za sobą Most Maslecnicki 

Autorstwa Ex13 - Praca własna, CC BY-SA 3.0
      Jeżeli chodzi o trasę to następuje znacząca zmiana podejścia. Właściwie od Czarnogóry starałem się jechać ciągle przy wybrzeżu, teraz postanawiam zwiedzić interior Chorwacji. Po kilkunastu kilometrach zaczynam zauważać pewne zmiany w otoczeniu, a może to placebo? W każdym razie wydaje się trochę bardziej sucho niż na wybrzeżu, a na pewno spada zagęszczenie mieszkańców. Unikam dróg szybkiego ruchu, przy drogach można zauważyć lokalne bary z wypasionymi rusztami, na których pieką się całe tusze świńskie. A im dalej na północ tym częściej można spotkać kioski z lokalnymi miodami czy serami. Zatrzymuję się na poboczu i robię najlepsze zdjęcie wyjazdu, popatrzcie sami, przecież nie ma lepiej :)

    Trasy do granicy ze Słowacją za bardzo nie pamiętam, wiem jedynie że zleciało szybko. I że po stronie Słowackiej się zgubiłem, okazało się, że ściągnięte mapy Google'a nie obejmują obszaru przez który przejeżdzam. Dokładając do tego, że z okazji winobrania kilka lokalnych miejscowości miało pozamykane drogi trochę mi zeszło. 
    Pamiętam, że przejeżdzałem przez malutki drewniany mostek nad jakimś strumczykiem i uniosłem się na podnóżkach ściskając bak. I wtedy mnie uderzyło - przecież to jak jazda na koniu. Tak jak kowboje na prerii opiekowali się bydłem czy koniami, tak jak dbam o swojego rumaka - poję go gdy tego potrzebuje, po dniu jazdy doglądam czy wszystko ok, jak idzie dobrze poklepuję otwartą dłonią po baku. No i przecież jak wyprzedzam i redukuję bieg to wykonuję identyczny ruch jak przy poganianiu konia strzemionem...     
    Sam camping w Mariborze bardzo fajny. Trochę trzeba było poczekać bo recepcja działa w nietypowych godzinach, ale sam plac bardzo czysty, tak samo sanitariaty. Miałem blisko do miasta, więc pomimo niedzieli (a przynajmniej tak to pamiętam) raczyłem się Langoszami czy co to tam było, jakieś zapiekane ciasto z dodatkami. Weszło bardzo w porządku po całym
dniu jazdy. Oczywiście pogoda niebyłaby sobą jakby nie zaczęło padać pod koniec dnia..
 
    Dzień 10.  Avtokamp Kekec (Słowenia) - Oława (Polska)
    Od rana ambitny plan - przelecieć resztę Słowenii, Austrię, Czechy i wylądować w domu. Nie wiedziałem czy się uda, ale postanowiłem, że przez Austrię przejadę głównie autostradami, pozwoli to też zmniejszyć szanse na mandat. Mapa pokazuje około 770 kilometrów.
    Pakowanie w deszczu, pamiętam że przy przednim kole znajduję wkręt do drewna. Widać właściciel nie posprzątał jak budował okoliczne altanki. Sprawdziłem, na szczęście opony całe. Mam ze sobą sznur butylowy do naprawy, ale nie mam przekonania, że to zadziała.
    Żegnam Maribor (czy Sapkowski i tę nazwę miejscowości wykorzystał w Wiedźminie?) i po chwili przekraczam granicę z Austrią, witają mnie łąki jak z reklamy znanej czekolady. W kraju pewnego znanego malarza przeraża cena paliw. Na stacjach przy autostradzie cena (o ile dobrze pamiętam) przekracza 2 euro. Ruch idzie sprawnie, czuć zimne powietrze schodzące z gór. Przelatuję przez dwa duże miasta, najpierw Graz, później Wiedeń. Niestety nie wiem czy to urokliwe miasta, bo cały czas przebijam się trasą szybkiego ruchu.
     Przy granicy z Czechami w okolicach Brna ogromny korek. Do dzisiaj nie wiem dlaczego aż tak długi był ten sznur ciężarówek, no ale domyślam się, że nie stali sobie dla przyjemności. Pierwszy raz jadę przez Czechy od strony południowej, do tej pory zwiedzałem głównie górzystą północ. I też jest fajnie, widać jakieś jeziorka, trochę inny krajobraz.
    Im bliżej do domu tym większe podekscytowanie - zaczynam się śmiać jak debil do siebie, poklepuję częściej motor po baku dziękując mu za taką wspaniałą wycieczkę. Tak wiem, głupie. Przecież to tylko maszyna. Ale przez te ponad 4 tysiace kilometrów naprawdę wytworzyła się pewna wieź. 
    Odbijam w stronę Sumperku, planuję wracać przez Zlote Hory w kierunku Nysy. I pomimo tego, że byłem w Czechach już wielokrotnie jestem zachwycony tym co widzę. Wyliczam sobie w głowie jak pięknie było w Chorwacji czy Czarnogórze. I stwierdzam, że nie trzeba tak daleko jechać żeby było fajnie, widoczki u naszych sąsiadów też są super. W pewnym momencie pośrodku okolicznych pól i pagórków wypatruję jakiś dworek/zameczek, zatrzymuję się na ostatnie foto wyjazdu.

    Po przekroczeniu granicy z Polską uderza mnie pewne spostrzeżenie. Ludzie, przecież u nas w kraju znaki ostrzegawcze mają jakiś dziwne żółte tło! Czy było tak zawsze? Nawet sobie nie zdawałem sprawy jak bardzo się przyzwyczaiłem przez te ostatnie kilkanaście dni. 
   W Nysie zatrzymuję się w Maku na kawę. Robi się trochę nostalgicznie, zaczynam rozmyślać. Wow, to naprawdę się udało. Deszczowe Włochy, przedzieranie się na południe. Później czekanie w porcie, pierwsza w życiu podróż promem. Dzika Albania i przepiękne Czarnogóra z Chorwacją. Czysta Słowenia z trawą zieloną i czystością, że aż wszystko się lśni. I dzisiejszy tranzyt, rekordowa liczba kilometrów przejechana w dzień. Co ciekawe nie jestem wcale zmęczony, spokojnie mógłbym jeszcze podróżować. Kanapa w Hondzie jest fantastyczna, rok temu cierpiałem katusze na Romecie 125ccm, teraz po zejściu z motorka normalnie chodzę.
    Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów pokonuję z bananem na mordzie, zachodzi Słońce a ja powoli toczę się w kierunku mieszkania. Jeszcze tylko honorowa rundka wokół miasta i parkuję. Wnoszę graty na góre, zdejmuję kufry... No nic. Jutro przecież też trzeba będzie pojeździć.
     

poniedziałek, 15 stycznia 2024

W pogoni zachodzącego Słońca cz. 1


Dzień 1. 26 sierpnia 2023. Oława-  Drezno - Bayreuth - Blechhammer

    Pierwszy poważny zagraniczny wyjazd motocyklowy. Tylko dokąd? Może Rumunia? A może najpierw sprawdzić się lokalnie, czyli Niemcy, Czechy, może Słowacja? Albo pójść szeroko po bandzie i wybyć na Nordkapp albo pojechać na wino do Portugalii? Takie rozterki towarzyszyły mi od maja do samego wyjazdu. Generalnie lubię mieć wszystko zaplanowane. Ale planowanie nie sprawdza się przy podróżach motocyklowych. Być wolnym jak ptak, i na siłę się ograniczać?
    Po wielu tygodniach rozterki finalnie padło na Włochy, idealnie południe, ale jak wyjdzie zobaczymy. Generalnie cel jest jeden - jechać dopóki będzie przyjemnie i zanim nie obsram zbroi.
    Kupione kufry Kappy, pobrane mapy offline, w głowie pojawia się szalony pomysł, że nie wiadomo którędy bedę wracał, więc na wszelki wypadek idę do ubezpieczalni i wyciągam Zieloną Kartę, przyda się jakbym miał jechać przez Albanię czy Bośnie.
    Dzień przed wyjazdem wjeżdzają na pełnej piździe nerwy, nie wierzę, że to się naprawdę dzieje. Postanawiam leczyć się starym sposobem, na stół wjeżdza czteropak browara i lulu. Śpię jak dziecko, budzę się około 4 nad ranem i wiem, że dzisiaj już nie zasnę. Zaczynam się krzątać w kuchni, szybka herbata i zbieranie gratów na stos. Czy aby na pewno wszystko wziąłem?? Znoszę pakunki na dół i przy pomocy wschodzącego słońca wrzucam wszystko na motor.



    Podczas pierwszych kilometrów mam uczucie ogromnego deja vu, przypomina mi się wycieczka odbyta rok temu. Wcześniej mały Romecik o pojemności silnika równej połowie kubka z kawą, teraz porządna, pełnoprawna maszyna. Cel? Taki sam, jechać i dobrze się bawić.
    Jadę autostradą A4 w kierunku Niemiec. Omijam Czechy widząc prognozę pogody, tak ciemne chmury nie napawają optymizmem. Lubię jeździć trasami które już pokonywałem, a wiec ciśniemy przez tunel na A4 w kierunku Drezna, jeszcze w przelocie standardowe tankowanie na ostatniej stacji w Zgorzelcu. Przez większość dnia pada. Pokonuję 670 km i decyduję się na nocleg w miejscowości Blechhammer. 17 ojro wydane na pole namiotowe i 240 ziko na paliwo. Po rozbiciu się na polu dowiaduje się że jestem bez łączności z bazą. Zarówno smsy jak i połączenia tel. są zablokowane, pozostaje jedynie WhatsApp.



Dzień 2. Blechhammer - Monachium - Garmisch-Partenkirchen - Innsbruck - Mazzin

    Budzę się przy odgłosach deszczu uderzającego o namiot. Poranna toaleta, szybkie śniadanie na kuchence gazowej i pakowanie. Niestety nie ma jak wysuszyć namiotu i innego szałatapajstwa, więc wszystko ląduje na motorku mokre. Jak wyschnie to wyschnie, jak nie, to wysuszymy jutro. Obserwując ołowiane chmury stwierdzam, że będę jechał tak długo na południe aż zobaczę promienie słońca. Startując z Blechhammer przejeżdzam przez Monachium i przypominają mi się opowieści ojca o kilkupasmowych autostradach, prawdziwych łąkach z betonu. Jako dzieciak nie dowierzałem w te opowieści, teraz mam okazję mknąć do przodu po takiej asfaltowej łące.
    Zatrzymuję się na stacji w Monachium - postanawiam, że nie bedę ściągał kasku do tankowania i płatności. Wchodzę na stację i wywołuję pewną scenkę. Jakaś gościówa w średnim wieku reaguje na moje wejście piskiem i zaczyna szybko rozmawiać z facetem przy kasie. Nie wiem o co chodzi, bo po niemiecku to ja ni w ząb, płacę za paliwo i wychodzę.  Po przepchnięciu motorka spod dystrybutora wchodzę ponownie na kawę i coś na do zjedzenia. Podchodzi do mnie Felicjana, mieszkanka Salvadoru. Przeprasza za wcześniejszą reakcję, ale opowiada że u niej w Salvadorze takie sceny - facet wchodzacy w kasku na stację benzynową - kończą się rabunkiem. Rozmawiamy kolejne kilkanaście minut, o jej życiu w Salvadorze, o przeprowadzce do Norwegii i i finalnie o zamieszkaniu w Niemczech. No i o mnie, o samotnej podróży, o Polaco loco jak mnie nazywa. Ja dopijam kawę, a ona odbiera jakieś jedzenie na wynos, żegnamy się. Dwóch ludzi których na chwilę przypadkiem złączył los. 
    W Garmisch Partenkirchen kupuję winietę na 10 dni, płacę o ile pamiętam około 6 euro. Następnie przelatuję przez Alpy, kieruję się na Innsbruck i nie dowierzam z tego co widzę spod kasku. Z powodu niskiej temperatury, mgły (a może chmury?) dosłownie przewalają się przez szczyty gór. Zieleń pastwisk jest imponująca. Austria to bardzo czysty kraj, widać jak bardzo dbają o zachowanie swoich dóbr naturalnych. Z tego powodu też bardzo uważam na lokalną policję, jak jest ograniczenie to staram się go trzymać.
    Po wjechaniu do Włoch postanawiam unikać drogich autostrad, zupełnym przypadkiem wbijam się na Passo di Pennes, przełęcz znajdującą się na wysokości 2200 m. To prawie tak jakbym wjechał na Rysy! Widoczki są piękne, ale niestety pogodę trafiam wyjątkowo podłą. Na lekcjach geografii dowiedziałem się, że na każde 100 m różnicy w wysokości temperatura spada o około 0,6 stopnia celsjusza. Nie wiem czy to prawda, ale pizgało niemiłosiernie. Byłem tak zgrabiały, że nawet nie zatrzymałem się na pamiątkowe zdjęcie. W takich warunkach też zjeżdzam, wspaniałe serpentyny na których tylko kusi żeby mocniej odkręcić manetkę gazu.
    Zjeżdzając na niziny przeżywam mały zawał, słyszę jakieś metaliczne stukanie. Zaczynam wyliczać w myślach co to może być, a może łańcuch o coś obija, lekki slalom w lewo, prawo żeby zdiagnozować usterkę. Hamuję, przyspieszam, ale nic, motor jedzie poprawnie. I w tym momencie zerkam w lewo, okazuje się, że źródłem dźwięków jest stojące stado krów - a konkretnie dzwonki przypięte do ich gardzieli. :D
    Przejeżdzam 490 km, z czego jakieś 450 w deszczu. Jest mi zimno, ale takich widoczków spod mojego kasku to ja się nie spodziewałem. Alpy są po prostu... przytłaczające. Wiedziałem, że to wysokie góry, ale to w jaki sposób dominują nad okolicznym krajobrazem jest po prostu niesamowite. I fakt, że jadę motorem bez dachu nad głową jeszcze bardziej potęguje to wrażenie, czuję się jak malutki żuczek. Dzisiejszy dzień był jednym z najbardziej wymagających - mokra nawierzchnia pokryta wodą, zimno w dłonie i stopy (brak sprzętu wodooodpornego) i głupia nadzieja, że jak tylko przekroczę Alpy to po południowej stronie będzie lepiej. Nie było...
    Nocuję w hotelu w miejscowości Mazzin, typowy pensjonat nastawiony na narciarzy. Z okna bardzo ładny widoczek, nie trzeba było dopłacać, był w cenie. W hotelu mam do dyspozycji bar, stól bilardowy i inne atrakcje, a wybieram ciepłe łóżko i sen po 21.


 
Dzień 3.  Mazzin - Padwa - Chioggia - Ravenna - Casientico
 
    Następnego dnia budzę się wcześnie, niestety za oknem nadal ulewa. Nadzieja na to, że po przekroczeniu Alp wkroczę do krainy Słońca finalnie umiera.
Schodzę na przepyszne śniadanie, w głowie zauważam, jak zróżnicowanie etnicznie jest załoga tego hotelu. Recepcjonistka ma azjatyckie pochodzenie, a szef kuchni jest ciemnoskóry. Po napchaniu się wspaniałościami zasiadam na motocyklu i zauważam pewną zmianę...


    Wcześniej liczyłem na to, że się przejaśni, za już za krótką chwilkę wyjrzy słońce. Że jeszcze tylko trochę i za tą górką to już na pewno będzie ciepło... No... :) Teraz jadę na pełnej wyjebce i wypinam pierś do przodu mijając cięzarówki ciągnące za sobą tumany wody. Chcecie mnie zmoczyć to proszę bardzo, ja już przestałem się przejmować. Zmierzam na południe, zaczynam odczuwać zmiany w temperaturze oraz wilgotności. Pomimo deszczu zaczyna być duszno. Zaczynam dopasowywać się do tego jak jeżdzą Włosi. Moja strategia trzymania się na uboczu odpada, po tym jak ciężarówka prawie nie spycha mnie z ronda. Od tego momentu postanawiam, że będę się wbijał na sam środek skrzyżowań, jechał przy wewn. częsci ronda itp.
    W Padwie odbijam na wschód, do miejscowości Chioggia prowadzi mnie piękna droga pośród Wód Adriatyku (Ponte Translagunare), zwiedzam lokalny port niezsiadając z motocykla, jest po prostu pięknie. Odczuwalna wilgotność znacznie wzrasta, a w powietrzu dominuje zapach ryb i glonów, zaczyna po prostu śmierdzieć. Postanawiam, że chciałbym się zatrzymać nad jakimś polem namiotowym nad Adriatykiem. To będzie moje drugie, po Bałtyku, morze w życiu. Znajduję kwaterę w miejscowości Casientico. Miejsce na polu wskazuje mi przyjazny 60 latek który na miejsce prowadzi mnie małym piździkiem. Na samym campingu brak turystów, wydaje się że obozują tutaj tylko Włosi. Na moje pytanie, Francesco odpowiada, że duża część Włochów posiada wykupione kwatery na długoterminowy wynajem i lato spędzają tutaj, jest znacznie przyjemniej niż kisić się w mieście. Po tej uwadze oglądając ich altanki i domki zaczynam zauważać, że uprawiają pomidory, mają TV i lodówki, urządzili się :) 
Ja też już w podróży załapałem swój rytm. Pakowanie się idzie błyskawicznie, tak samo rozstawianie namiotu. Jako że dzisiaj trafia się okazja i na polu namiotowym mam bar, to tam kieruję swoje pierwsze kroki. A obozowisko póki co wygląda tak.

Po raz pierwszy zapowiada się noc bez opadów, więc robię pranie i rozwieszam sznurek między dwoma drzewami do suszenia. Idę nad morze i pałaszuję pyszne lody, leżę na leżaku za który płacę 1 ojro. Jest przecudownie.

Dzień 4. Casientico -  wzdłuż trasy Adriatica -  camping Torre Cerrano koło Pescara
 
    Kolejny dzień jazdy na południe, rano przemyka mi przez głowę czy może nie warto skończyć w Anconie i spadać na prom do Chorwacji. Ale przekonanie siebie nie trwa długo. Przecież skoro motorek jechał cały czas i się nie popsuł, to czemu miałby się popsuć dalej? Trasę 350 km pokonuję w wieczność, jeżeli miałbym przetłumaczyć Adriatica na Polski to byłoby to "mnóstwo rond". O tak, rondo można spotkać właściwie co 2-3 kilometry co znacznie wydłuża przejazd. No ale ja się nigdzie nie spieszę, więc mi to pasuje. Przez większą część trasy, po mojej lewej stronie mam błękitne wody Adriatyku. Jeżeli ich nie widać, to wystarczy że stanę na chwilę na podnóżkach i już widzę piękny błękit. Pierwszy upalny dzień na motorku, okazuje się, że jest powód dlaczego większość advenczurów nie jeździ w czerni. Każdy postój kończy się tym, że szybko zmykam do cienia.
    Tutaj pewna dygresja odnośnie stacji paliw we Włoszech. W Polsce jesteśmy przyzwyczajeni, że na stacji wypijemy dobrą kawę, zjemy coś na ciepło czy kupimy coś do picia. We Włoszech większość stacji paliw jest samoobsługowa. Ot, przykładamy kartę przed tankowaniem. Z naszego konta pobierana jest kaucja 100 euro. Tankujemy ile chcemy i po odłożeniu pistoletu operator zwraca nam resztę. W teorii, w praktyce trzeba czekać nawet kilka dni jak tankujemy w weekend. System może i fajny, niestety dosyć upierdliwy dla motocyklistów, z tego względu że tankowania zamykały się w okolicy ~20, 25 euro. Przy dwóch tankowaniach w ciągu dnia mamy zablokowane na karcie 200 euro.
    Po drodze wstępuję do San Marino. Szczerze się przyznam, że przed moim wyjazdem nie wiedziałem, że San Marino jest w części kontynentalnej, myślałem, że to jakaś wyspa. Oglądając na własne oczy te wąskie uliczki i górzyste położenie zaczynam czuć pewne uznanie dla tutejszej drużyny narodowej, mając tak małą ludność grają jak równy z równym z reprezentacjami krajów jak Polska. W samym San Marino można wjechać kolejką linową na samą górę, ja odpuściłem bo nie chciałem się rozstawać ze swoją Hondą. Widok z góry pewnie byłby ładny, ale zza kierownicy Hondy też jest niczego sobie.


    Zatrzymuję się na polu campingowym w okolicy Pescary. Pan za ladą pozwala mi wybrać miejsce, mówi że dla aut czy przyczep są wyznaczone stanowiska różniące się opłatą w zależności od miejsca. Ale dla motorków nie ma takiej reguły, gdzie się Pan wciśniesz to tam się Pan rozbij. No i git, wybieram miejsce przy samym ogrodzeniu od strony morza. Witam się z moim nowym sąsiadem, na oko 55 letnim Georgem z Niemiec. Jest tutaj już 3 tydzień, spędza wakacje z wnukiem i bardzo sobie chwali leniwe nastawienie większości najmujących. Twierdzi, że większość Włochów woli miejsca lekko oddalone od morza ze względu na zacienienie, ale on lubi patrzeć na wodę. To akurat rozumiem.
    Rozbijając namiot natykam się na problem - ziemia jest tak ubita, że nie idzie wcisnąć śledzi. Moje próby widzi nowopoznany sąsiad i podchodzi z gumowym młotkiem, twierdzi że bez tego ani rusz.
    Po napchaniu brzucha wychodzę na plażę. Większość wypoczywających już z niej zeszła, zostało tylko kilka osób. Wchodzę do cieplutkiej wody, omywają mnie morskie fale. Jest przecudownie, siedzę w wodzie z dobrą godzinę i rozmyślam. O tym co już przeżyłem, a o tym co jeszcze mnie czeka podczas tej wycieczki. Wszystko dzięki 18 letniemu motocyklowi.

Dzień 5. Pescara - Bari - Durres
    Rano lekka panika, stan oleju był poniżej minimum. Pluję sobie w brodę, że nie wziąłem żadnych zapasów z domu. Przy odmeldowaniu się z pola pytam czy można gdzieś w okolicy dostać olej, facet twierdzi, że najlepiej spróbować w dużym markecie, tylko że otwierają dopiero od 9. Jest po 8, więc dziękuję i jadę. Centrum handlowe znajduję bez problemu, przyglądam się jak pracownicy przyjeżdzają do pracy. Większość jest podwożona przez swoich mężów/żony, zdumiewa mnie absolutny brak pośpiechu. Niektórzy palą fajeczkę na odchodne, buziaczek w policzek i leniwe wejście do budynku. Rzadki widok w Polsce. W środku okazuje się, że ten sklep z olejem to takie nasze bricomarche, kupuję coś z symbolem motorka na etykiecie i modlę się, żeby nie był potrzebny. (Nie był, przywiozłem go do domu :D)
    Dzisiaj większość słonecznego dnia spędzam na autostradzie, mam w końcu do złapania prom do Albanii! Czuję, że podróż wkracza w decydującą fazę, zdaję sobie sprawę, że tak daleko od domu to ja nigdy nie byłem. Zaczynają się lekkie nerwy czy aby na pewno wszystko się uda, trochę powątpiewam w całe te przedsięwzięcie i pytam siebie w duchu po jaką cholerę to ja się tutaj pchałem. Robi się naprawdę upalnie, zatrzymuję się na jednym z MOPów. Po chwili podjeżdza obok mnie stary GS, jak go obchodzę dookoła widzę, że rejestracja pochodzi ze stanu Kalifornia. Wygląda na to, że para emerytów ze Stanów podrózuje po Europie. Fajnie. Jeszcze się spotkamy, w samym porcie.
    Docieram do Bari na długo przed odjazdem promu, ale jestem bardzo niespokojny bo nie mam jeszcze biletu. Obawiam się, że okaże się że na dzisiejszy prom już nie ma miejsc i będę musiał wykombinować jakiś plan B. Do tego się naczytałem cholera opinii na google maps, że bardzo ciężko jest znaleźć kasę, że znajduje się daleko od terminalu/miejsca załadunku. Póki co rozglądam się za czymś do jedzenia oraz bankomatem, muszę być przygotowany na to że w porcie mogą akceptować tylko płatność gotówką.
    W końcu jadę do portu, trafiam na ogromny plac pełniący funkcję parkingu dla samochodów, ciężarówek i autobusów. Kasy już są otwarte, tego dnia do Durres, czy jak mawiają Włosi Durazzo, przeprawy oferuje dwóch przewoźników. W kasie kupuję bilet, okazuje się, że wcześniejsze obawy były zupełnie bezpodstawne. Pan w okienku nie bardzo mówi po angielsku, ceny zapisuje mi na karteczce. Pyta się czy chce "cabin", mówie że Si, bo cena zachęcająca. Niestety nie wiem tylko czy kajutę mam solo czy dzieloną z kimś, dowiem się na promie. Jest godzina 17, a prom odjeżdza... wróć. Odpływa o godzinie 23:30. Jadę do miasta na zakupy, ale jestem zbyt poddenerwowany na jakieś poważniejsze zwiedzanie. Jedyne co mogę powiedzieć, to to że krajobraz Włoch bardzo się zmienia przemierzając je z północy na południe. I zachowanie ludzi też, na północy można czuć austriacki ordnung, jest czysto i w miare zorganizowanie, na południu panuje większy chaos i bałagan. Co kto lubi. W końcu docieram do portu i zostawiam motor na parkingu, miła obsługa kieruje "motori", z charakterystyczym gestem trzymania kierownicy, pod dach, nie odmawiam.
    Na plac zaczynają się zjeżdzać najróżniejsze pojazdy, obserwuję jak pracuje obsługa portu. Dwóch gości ma na sobie odblaskowe kamizelki i kierują ruchem. A między nimi krąży trzeci, ubrany cywilnie. Początkowo myślałem, że to ich szef, bo też stara się kierować ruchem, ale coś mi nie pasowało. Po kilku minutach obserwacji rozgryzłem o co chodzi - ten trzeci był tam na doczepkę, liczył po prostu że parkujący auta coś mu skapną, jakiś drobny napiwek za pomoc w znalezieniu miejsca. Im bliżej do godziny odpłynięcia promu tym więcej zaczęło się pojawiać czarnoskórych, prawdopodobnie nielegalnych emigrantów z Afryki. Sprzedawali różnorakie śmieci, tanie powerbanki, jakieś świecące cuda dla dzieci. Przypominało mi to sytuację na polskich targowiskach w późnych latach 90 gdzie można było kupić przegrywane kasety czy perfumy spod pazuchy, postanawiam unikać tych gości. Jadąc na południe zastanawiałem się czy spotkam emigrantów, wszak media atakują nas obrazem wypełnionych pontonów czy łodzi. W Bari nie widziałem, możliwe że trzeba udać się bliżej Sycilii.
    O godzinie 21 pojawia się brygada 4 Węgrów, próbujemy chwile pogadać, ale oni nie mówią po angielsku, a ja po niemiecku. A nasze próby mówienia po polsko-węgiersku okazują się absolutną katastrofą. Jedyne co udaje mi się ustalić, że to grupka 4 lekarzy, mają klub motocyklowy w którym sobie wspólnie jeżdzą. Maszyny mają te same, wszyscy wierni marce BMW. Nawet stroje czy kaski są BMW, podziwiam wierność marce.
    Zaczyna się ściemniać, a do portu wjeżdza dwóch gości na starych Afrykach, nawet malowanie mają identyczne. Co ciekawe... wjeżdzają w krótkich spodenkach i japonkach. W porcie większość motocyklistów którzy czekają na prom raczej trzyma się blisko swoich maszyn. Natomiast ta dwójka sprawia wrażenie bardzo zaprawionych podróżników, zostawiają motory i idą do portowego baru na piwo. Po chwili witają się z resztą i dowiaduję się, że to dwóch Holendrów, którzy w podróży są już 6 tydzień. Wyruszyli od siebie przez Francję, Hiszpanię - planowo miało być Maroko, ale jeden miał jakieś problemy z dokumentami. Więc się rozdzielili, jeden pojechał z powrotem przez Francję i Włochy, a drugi jechał północną Afryką i wybrał prom na Sycylię. Spotkali się ponownie w Bari. Niesamowita historia, no nie?
    Historii było więcej, jak się dowiedzieli że jadę sam, początkowo myśleli że jestem częścią węgierskiej grupki. Zaczęliśmy gadać o naszych podróżach, o planach, ja mówiłem o tym, że podziwiam ich odwagę na tak długą podróż, oni znowu podziwiali moją odwagę, że tak długa jest moja pierwsza podróż zagraniczna, no i że solo na pierwszy wyjazd. Było bardzo miło, po chwili na stole pojawiła się talia kart i nauczyli mnie grać w tradycyjną włoską grę karcianą zwaną Scopa.
    No i wszystko fajnie, tak sobie czekaliśmy, a promu jak nie było tak nie było. Nie bardzo było kogo spytać, kasy były zamknięte, a parkingowi nie mówili po angielsku. Na placu zrobił się jakiś ruch, więc zapadła decyzja - ok jedziemy zobaczyć pod terminal co się tam dzieje. Wsiedliśmy na maszyny, każdy kask w ręce, kilku motocyklistów po paru piwkach. No i okazuje się, że zadziałała mentalność tłumu, załadunek pasażerów jeszcze się nie rozpoczął. Wracamy.
    Około 1 w nocy w końcu się zaczęło, przyszedł jakiś facet i powiedział że będą wpuszczać, ale mamy czekać bo motory ładują na końcu. Tutaj też pożegnałem się ze Stephem i Martinem. Okazało się, że też płyną do Durazzo, ale innym przewoźnikiem.

    Wjazd na prom był świetny. Kontrola dokumentów, tutaj muszę pokazać jakiś kwitek, tu mi coś wydają i nie mam gdzie tego schować, wszystkie kartki wymięte... No i w końcu jest, kierują na  rampę. Wjeżdzam i ustawiam się jako ostatni, stawiam motor na centralnej stopce i ufam, że go nie uszkodzą podczas przypinania pasami. Na dozór już nie mam siły, trzeba szukać kajuty.
    Po przejściu całego statku, kilkukrotnie i w wielu kierunkach, w końcu znajduję swoją koję. Dwupiętrowe łóżko, umywalka i lustro. To tyle, ale i tak się cieszę że się na nią zdecydowałem. Bilety na prom można kupić różne, przy najtańszym po prostu wpuszczają na prom i 9h na morzu spedza sie łażąć po pokładzie albo śpiąc gdzieś w kącie. Opcja z większą wygodą to do pakietu standard dokładają plastikowe krzesło ogrodowe, można sobie kimać i nawet posiedzieć. No i opcja moja, czyli dla burżuji - kabina. Czekam 30 minut po wejściu do kabiny czy aby nikt nie przyjdzie na górne łóżko, zamykam drzwi i lulu. Obawiałem się czy nie będzie bujało, ale spałem jak zabity.





sobota, 22 lipca 2023

Wyprawa po Wursta

22 lipca wstałem po 7. Podczas spaceru do toalety zdałem sobie sprawę, że czuję ogromny głód, głod który będzie ciężko nasycić. Zapadła decyzja, trzeba będzie gdzieś pojechać. Jakiś czas temu byłem w Czechach, więc tym razem padło na Niemcy, konkretnie Drezno z przelotem przez Bautzen (Budziszów).

Po porannej toalecie wjechało szybkie śniadanie i kilka minut po godzinie 8 siedziałem już na motocyklu. Wyjazd całkowicie spontaniczny, nawet nie wiedziałem ile kilometrów mam do Drezna, szacowałem około 250, prawie trafiłem. Obrałem kierunek na autostradę A4, pierwsze kilometry przelatywały podemną przy temperaturze około 14-15 stopni, było całkiem rześko. Przed samym wjazdem na autostradę tankowanie. Przeważnie gdy tankuję ściągam kask, tym razem jednak stwierdziłem, że mi się nie chce bo mam stopery w uszach i musiałbym poprawiać. Trochę tego pożałowałem bo za kasą stał starszy Pan który chciał pogadać, rzucił że jeździł kiedyś CZ-tą 350, "Panie jak to chodziło...". "A ten Pana to jaki motor? Honda? A jaka pojemność? 600?! O rany, ale to musi iść". A no idzie :)

Po raz pierwszy w życiu wjeżdzałem nie tylko na A4, ale na jakąkolwiek autostradę. Żadnego stresu nie było, bo jechałem już S3 i S5 które w sumie są podobne. Spokojnie można utrzymywać prędkość 120-130km/h, przy wyprzedzaniu dobijam do 160 km/h i odruchowo chowam się za owiewką leżąc na baku. 

Trasa mija przyjemnie, za Wrocławiem tworzy się ogromny korek, ale na szczęście w przeciwnym kierunku. Zastanawiam się czy jadąc po autostradzie są motocykliści którzy podobnie jak w mieście wyprzedzają inne pojazdy jadąc między pasami.. Stwierdzam, że pewnie jak jest korek to tak się właśnie robi. W drodze powrotnej mam okazję się o tym przekonać na własnej skórze.

Po około dwóch godzinach melduję się w okolicach Zgorzelca i postanawiam zjechać rozprostować kości i dotankować, bo w Reichu pewnie będzie drożej. Przyznam się szczerze, nie wiem z czego słynie Zgorzelec, ale moim zdaniem słynie ze stacji Paliw. Przy samej granicy ciągnie się taki łańcuch Orlenów, Shelli, Lotosów i innych Citronexów, każda stacja ma z 10 stanowisk, robi to wrażenie. Tankuję 9 litrów co przy przejechanych 185 km daje spalanie rzędu 4,9 litra. 

Czas w drogę, autostrada A4 zamienia się w samo 4. Wśród motocyklistów panuje niecheć do autostrad, brak zakrętów usypia a sama prędkość nie daje takiej frajdy. Ale sam widoczek jest ok, widać góry, słoneczko przebija przez chmurki, sehr gut. Po Niemieckiej stronie autostrada jest remontowana i można spotkać ograniczenia do 80 km/h co mnie lekko spowalnia.

Ale... okazuje się, że autostrada 4 przechodzi pod górą i będę jechał tunelem, który jak się okaże będzie miał 3,3 km! Bardzo fajna atrakcja wtacza mi się pod koła i to tak jak lubię najbardziej - przypadkowo. W tunelu też remont, widać ktoś postanowił wprowadzić ostateczne rozwiązanie złej nawierzchni... Jedziemy, gęba mi się śmieje, jest fajnie oświetlenie, a za mną pędzi ciężarówa. Dźwięk całego korowodu sprawia że aż dudni w uszach, uchylam szybkę żeby posłuchać. Widok betonu dookoła sprawia że przypominają mi się filmy czy gry w tematach postapo, bardzo fajne uczucie.

Docieram do Budziszyna, czy też Bautzen. Chciałem tu przyjechać z prostego powodu - od momentu zakupu Hondy jest na niej naklejka Bautzen Motorradcenter. Poprzedni właściciel w tym mieście zakupił motocykl i sprowadził go w okolice Brzegu skąd po roku trafił w moje ręce. Powrót na stare śmieci, a powroty zawsze są przyjemne.

Budziszyn wydaje się fajnym miastem, posiada o około 1/3 więcej mieszkańców niż Oława, ale architektonicznie bije moje miasto na głowę. Bardzo fajne spokojne boczne uliczki ze starymi kamienicami, fajnie urządzona starówka z wieloma czynnymi kawiarniami czy lodziarniami. Mają nawet krzywą wieżę jak w Pizie! A podobno to oni przegrali tę wojnę...


Koniec mitręgi, ciśniemy dalej do Drezna bo w brzuchu już zaczyna grać orkiestra.Wyjeżdzając z miasta rzucam ostatnie spojrzenie na mury obronne ze sterczącą basztą, wjeżdzam ponownie na autostradę i po około godzinie wpadam do Drezna. Widzę znak że w prawo mogę podjechać na lotnisko, stwierdzam ze w sumie spoko, zrobię sobie fotkę a akurat przyda się przerwa na toaletę.
Po strzeleniu fotki wracam i wpadam do samego Drezna."O kurde, jak tu czysto w porównaniu do Wrocławia" - stwierdzam. Jadę dalej, przejeżdzając przez most zauważam w oddali starówkę i obieram na nią kierunek. Jadę bez telefonu przytroczonego do kierownicy więc sam jestem sobie sterem, żeglażem itd., po kilku minutach staję w samym centrum. Po zejściu z motorka trafiam na pomnik pewnego jegomościa.
Dobra, bo za dużo tej kultury i zwiedzania, a nie po to tutaj jestem. Zaczynam się coraz bardziej nerwowo rozglądać, myślałem, że będę atakowany Wurstami z każdej strony, a tak nie jest. Dominują restauracje, można zjeść Tapas, pełno lodów i kawiarni, ale nie ma tego co mnie tu wezwało. Przeciskam się przez tłum i... jest! Stoi wózek przy której krzątają się dwie niemki. Podchodzę i zamawiam, 4 euro za białą kiełbę i pszenną bułkę. Kiedyś czytałem, że Niemcy są bardzo niechętni do płatności kartą i to się potwierdza, Panie przyjmują tylko gotówkę. Tak byłem zaaferowany spełnianiem marzeń, że nawet nie zrobiłem zdjęcia... :(

Czas wracać, powrót odbywa się bez przygód do momentu dojazdu do mojego ulubionego tunelu. Zaczyna się ogromny korek na obu pasach. Na szczęście kierowcy stają szeroko i mogę przelecieć środkiem, czuję się jak Mojżesz rozstępujący morze. Po wyjeździe z tunelu jest luźno i mogę trochę mocniej odkręcić, składam się za owiewką i licznik dobija do 180 km/h, mój nowy Vmax. Zjeżdzam na prawy pas, przy obejrzeniu się przez prawe ramie dmucha tak, że wydaje mi się, że zaraz urwie mi głowę.

Zjeżdzam na kolejne tankowanie w Zgorzelcu, zagaduje mnie pasażer z jednego samochodu. Jest wstawiony, musi się opierać o auto żeby trzymać pion. Twierdzi, ze ma kawkę z 64 roku 110 ccm pojemności którą jest w stanie pojechać 180 km/h. Brak mi wiedzy żeby to zweryfikować, żegnam się i ruszam w drogę powrotną. Czeka mnie jeszcze mega korek na A4 który ma około 7 km długości, to prawie tyle ile słynny konwój zmierzający w stronę Kijowa. Na wysokości Wrocławia mam dosyć autostrady i odbijam w stronę miasta, przelatuję przez Wrocław i melduję się w domu. Na liczniku pojawia się całkiem przyjemna liczba, o 150 km biję swój rekord liczby kilometrów przejechanych w jednym dniu.



O zdjęciu w rzepaku

     Rok temu sezon motocyklowy zaczynałem w połowie maja. Bardzo chciałem zrobić zdjęcie nowego motocykla na tle rzepaku, żółte kwiaty bard...