// Poniższy wpis jest wpisem archiwalnym. Wrażenia z podróży spisuję z głowy bez żadnych notatek, dlatego relacja nie będzie dokładna
Po wyruszeniu z kempingu premium cały czas spoglądałem w ołówkowe niebo. Prognozy nie nastrajały pozytywnie, właściwie przez większość dnia ma padać, a czasami dla odmiany lać. Miałem ze sobą ciuchy przeciwdeszczowe, ale jazda będąc przemoczonym przez 8 godzin średnio mi się uśmiechała...
Po godzinie 10 prognozy się sprawdziły i zaczęło padać, zatrzymałem się na ubranie przeciwdeszczówek i jazda dalej, przy okazji na postoju dowiedziałem się, że ładowarka do telefonu podłączona do akumulatora nie działa. Cóż, przynajmniej nie wyładuje akumulatora, a o prąd do telefonu będziemy się starać na polu namiotowym.
W Mielnie złapał mnie prócz deszczu ogromny korek na wjeździe, w tym momencie pożałowałem, że jeżdzę bez nawigacji. Mapa googla na pewno pokazałaby na czerwono co się dzieje, ale było za późno na zmianę planu, trzeba było się przeciskać do przodu. Po dojechaniu do Darłowa na chwilę wyjrzało słońce, byłem przemoknięty na wskroś jeżeli chodzi o rękawice i buty, spodnie i kurtka dawały radę. W Ustce podjąłem decyzję, że jeszcze pocisnę do Łeby i na dzisiaj spasuję. Na dojeździe do Łeby złapała mnie ogromna ulewa, w butach aż chlupotało, ale o dziwo nastój miałem fantastyczny, a spod kasku wydobywały się głosy zadowolenia, prawdziwa karuzela emocji. Wiedziałem że za chwilę będę mógł założyć suche ciuchy i zjeść coś ciepłego co podniosło mnie na duchu.
Wynająłem parcelę na jedną noc i odbyłem bardzo miłą pogawędkę z panią na recepcji, do dzisiaj pamiętam jak fantastyczne i cięte miała poczucie humoru. Podczas rozbijania namiotu zamieniłem kilka zdań z facetem na oko 60 lat, wspominał jakiego to kiedyś miał Junaka i jak fantastyczna to była maszyna, "nie to co te chińskie szroty" :). Spojrzałem w kierunku mojego Rometa, pękło 1000 kilometrów i póki co bez awarii, dobra nasza.
Czwartego dnia pogoda zapowiada się nieźle, będzie okazja dosuszyć ciuchy po wczorajszej niepogodzie. Plan na dzisiaj to odwiedzić najbardziej wysunięty punkt na północ, znajdujący się w Jastrzębiej Górze oraz drugi niemniej ważny, zjeść zapiekane pierogi na deptaku w Gdyni.
Po zameldowaniu się w Jastrzębiej Górze i zrobieniu pamiątkowej fotki z widokiem na morze postanawiam odwiedzić pobliską Motylarnię. Fajna atrakcja, nie obciąża zbytnio kieszeni, a prezentowane motyle naprawdę budza podziw swoimi kolorami. Widząc w googlu motylarnia miałem przed oczami przeszklone witryny w których prezentowane są okazy, ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że motyle były żywe i swobodnie latały, siadając od czasu do czasu na zwiedzająych.
Niestety z planów pierogowych nici. Jadąc z Jastrzębiej Góry na Gdynię przeciskam się przez wielokilometrowy korek, godzina zrobiła się zaskakująco późna, a przedemną jeszcze sporo trasy zaplanowanej na dzisiaj. Wbijam się na obwodnicę Trójmiasta w południowym szczycie i jest to ogromny błąd. Wcześniej przed samą Gdynią był ogromny korek, teraz wszyscy chcą to nadrobić, czuję się jak malutki żuczek na swoim Romecie. Przy najbliższej okazji czmycham w bok, akurat nadarza się okazja przy zjeździe do McDonalda. W takich chwilach naprawdę czuć jak słabym sprzętem jest 125 ccm, czuję się niebezpiecznie bo pod manetką mam bardzo małą moc, jestem zawalidrogą.
Postanawiam że taką jazdę to ja mam w dupie, dalej jadę przez miasto w kierunku Wyspy Sobieszewskiej. Na przeprawę docieram znacznie później niż planowałem, prom akurat odpłynął więc mam około 30 minut na gimnastykę i czytanie pobliskiej tablicy informacyjnej.
Wysiadam po drugiej stronie i jadę dalej, planowałem się zatrzymać we Fromborku przez ogromny sentyment do przygód Pana Samochodzika (jedna z książek nosiła przygód Pan Samochodzik i tajemnice Fromborka), ale jest tak późno że postanawiam się nie zatrzymywać. Nocleg planuję w Bartoszycach, blisko granicy z Rosją, tak mnie zmęczył ten dzień że decyduję się na nocowanie w hotelu. Jak widać po poniższym zdjęciu po tym jak się już nażarłem i napiłem pojawia się nawet lekki uśmiech na mojej twarzy :)
Bartoszyce - Kętrzyn - Giżycko - Ełk - Grajewo - Mońki - Knyszyn - Białystok - Puchły (286 km)
Rano wita mnie Słońce, nastrój dopisuje. Z rana szybkie pakowanie oraz smarowanie łańcucha i w drogę. Plan na dzisiaj to przestać jechać w prawo i zacząć jechać w dół, jak widać jest bardzo konkretnie. W okolicach Kętrzyna rzuca mi się w oczy znak "Wilczy Szaniec" i strzałka wskazująca kierunek. Nawet się nie zastanawiam, skręcam i jadę w kierunku tej atrakcji. Nie jestem jakoś bardzo zainteresowany historią, ale od czasu do czasu lubię.
Na parkingu jestem jednym z pierwszych zwiedzających, zostawiam maszynę, a po kilku minutach pojawiają się wokół mnie inni motocykliści. Jeden z nich zadaje pytanie "Z Oleśnicy czy z Kępna?", bo na rejestracji mojego Rometa widnieje skrót DOL. Zastanawiam się przez chwile czy to nie pytanie z gatunku "za kim jesteś, za Legią czy Polonią" i czy zaraz nie zbiorę wpier... :D Wymieniam kilka zdań z chłopakami, dokąd jadą, co polecają w okolicy. Podróżowanie w takiej grupce wydaje się fajne, może kiedyś poznam ludzi z którymi będę wspólnie podróżował. Przyglądając się ich maszynom czuję lekką zazdrość, ale to musi super jeździć, same 600-tki i wyżej, jest jeden koleś na litrowym sporcie. Żalę się że podczas podróży moim Rometem trzeba często stawać bo bolą plecy. Jeden z motocyklistów odpowiada, że na jego Vstromie też trzeba często stawać - co 200, 250 km. Tak to można... :)
Po wejściu do środka okazuje się, że zwiedzać najlepiej z przewodnikiem. Czekamy aż zbierze się grupka chętnych, za oprowadzenie płacimy jakieś śmieszne pieniądze typu czterypińdziesiąt.
Dalszej części trasy nie pamiętam. Wiem jedynie, że bardzo podobały mi się widoczki, to bagna z poprzewracanymi drzewami, to ogromne ilości bocianich gniazd na słupach telegraficznych. Nocuję na bardzo uroczym kampingu w miejscowości Puchły, droga dojazdowa była szutrowa więc miałem okazję sprawdzić jak na offroadach radzi sobie mój Romet :).
Po kolacji spacer po okolicy, krótka posiadówa nad rzeką
do której prowadziła kładka zbudowana przez właścicieli pola. Obok przepiękna cerkiew.
Dzień 6.
Puchły - Siemiatycze - Wojsławice -Zamość - Hrubieszów (387 km)
Budzę się w piękny słoneczny dzień, wracam znowu szutrową drogą o mało się nie wywracając i kieruję się na południe. Z każdą minutą jest coraz cieplej, na polach pojawiają się pierwsze kombajny zbierające uprawiane zboża. Został już tylko jeden punkt na mojej wycieczce, odfajkować Wołosate w Bieszczadach i można wracać. Nie mam zaplanowane gdzie będę nocował, zobaczymy jak wyjdzie z czasem, po 5 dniach podróży już wiem że planowanie powoduje jedynie niecierpliwość, nie ma sensu się spinać.
Przelatuję przez kolejne miejscowości jak burza, czasami łapią mnie rozmyślania o szczenięcych latach i pobytach na obozach na Ukranie, w końcu granica na wyciągnięcie ręki. Mamy sierpień, ale będąc na wschodzie czuć czasami zimny wiatr na plecach, zawsze mnie ekscytuje to uczucie. Wzdłuż niektórych dróg można spotkać starsze kobiety handlujące jagodami, sprzed komputera żałuję że się wtedy nie zatrzymałem, niestety ilość klamotów targanych małym motorkiem jest mocno ograniczona.
Na jednym z postojów dostrzegam miejscowość Wojsławice, jak nic trzeba będzie zajrzeć do u Pana Jakuba z powieści Pilipiuka. Spontanicznie podejmuję decyzję i kieruję się w tamte strony. Niby jest google maps, ale może najbardziej znany bimbrownik rzuca jakis urok albo może coś chwilowo nie działa i... zgubiłem się. No dobra, nie można się zgubić nie mając wybranego celu na dany dzień, ale kluczę po identycznie wyglądających miejscowościach. W końcu jest, widzę tabliczkę z napisem Wojsławice. Zatrzymuję się przy lokalnym źródełku, to pewnie tutaj Jakub pływał na pontonie :)
Kieruję się do Zamościa przejeżdzając po drodze przez Stary Majdan, jest popołudniowa godzina i najwyższy czas coś zjeść. Pada na Grotex, knajpa polecana przez znajomego z milionem ostrzeżeń, że mam nie oczekiwać włoskiej pizzy tylko budy z zapiekankami z lat 90. Po takiej zachęcie nie mogę odmówić, placek z serem wjeżdza na pełnej piździe, a ja nie mogę przestać się uśmiechać. Jakieś 6 dni temu siedziałem zdenerwowany i nie wiedziałem czy wystarczy odwagi na taką wycieczkę, a dzisiaj jem obiad w Grotexie. W Zamościu. Jest pięknie. :)
Nocleg znajduję na bookingu, w miejscowości Hrubieszów dostaję tanią kwaterę. Okazuje się, że to po prostu pokój nad lokalnym barem serwującym kebaby, za 4 dychy nie można narzekać. Wieczorem spacer do lokalnego baru w poszukiwaniu lokalnego specjału, piwa Perła w brązowej butelce.
Dzień 7.
Hrubieszów - Tomaszów Lubelski - Radymno (170 km RIP )
Poranek jest ciężki, budziłem się kilka razy przy odgłosach wymiocin dochodzących z dołu. Za 40 zł nie można wybrzydać, widocznie nocowałem w imprezowej dzielnicy Hrubieszowa. Oddaje klucze do pokoju poprzez wrzucenie ich do skrzynki do listy, żegnam się z kobietą która też nocowała w tym przybytku i akurat wyszła na poranne combo: fajka + kawa. Przypinam bagaże do motorka i jazda. Przejeżdzam przez Tomaszów Lubelski, gdzieś na trasie co chwilę spotykam atrakcje przygotowane przez kibiców kolarstwa. Za kilka dni ma się odbyć tutaj jeden z etapów Tour de Pologne.
Przy samej granicy z Ukrainą łapię poślizg na deszczu. W ciągu ułamku sekundy nagle czuję jak kierownica odbija się to raz od lewego, to od prawego ogranicznika. Motocykl kładzię się na asfalt, ja wraz z nim. Czuję jak cały ciężar spada na lewe kolano, robi się przyjemnie ciepło, gorąco, o KUUUUURWA PARZY AAAA... Cisza. Zatrzymuję się na środku asfaltu. Zauważam że spod gaźnika zaczyna spierdzielać paliwo. Nawet nie wiedząc czy jestem cały i czy wszystko jest ok podrywam się do góry, szarpię motor do pionu. Z przeciwka nadjeżdza stary rumpel na białoruskich blachach, w środku 5 osób. Każda z głów patrzy w moją stronę. Mijamy się. Zaczyna do mnie dochodzić co się stało, pod kaskiem dyszę jak parowóz, ręce drgają jak po odstawieniu najcięższego narkotyku. Siadam na pobliskiej ławeczce na przystanku autobusowym.Następne 499 kilometrów pokonuję siedząc na fotelu pasażera lawety, motorek jedzie w pozycji poziomej za moimi plecami. O 23 jestem w domu, koniec wycieczki.